Zespół The Bullseyes to prawdopodobnie jeden z najciekawszych fenomenów na polskim rynku od lat! Od 30 października macie okazję posłuchać ich debiutanckiego albumu, który uderza swoim niekonwencjonalnym, niesamowicie energetyzującym podejściem do tworzenia. Dlaczego zdecydowali się na muzyczny duet, jakie były początki ich muzycznej przygody oraz skąd czerpią inspiracje? O tym (i nie tylko) przeczytacie w poniższym wywiadzie, którego formacja udzieliła nam przy okazji premiery ich pierwszej płyty pt. „The Best of The Bullseyes”.
Pytanie pierwsze pewnie słyszycie bardzo często, ale wydaje mi się ono niezmiernie istotne w kontekście całości rozmowy. Dlaczego nazwaliście się właśnie The Bullseyes?
Mateusz Jarząbek: W 2010 roku, kiedy studiowałem psychologię, przeczytałem w jednym z podręczników o pewnym badaniu w dziedzinie psychologii rozwoju. Tam było zawarte, że w pierwszych dniach rozwoju dziecka, kiedy noworodek i jego zmysły dopiero się rozwijają, dziecko zawsze instynktownie będzie podążało za twarzą matki. Jest jeden symbol, który „wygrywa” z tym „obrazkiem” i jest to właśnie symbol tarczy. I stąd wziął się pomysł na nazwę – od symbolu tarczy, a dokładniej od jego środka (z ang. „bullseye”), a że jest nas dwóch, nazwaliśmy się „The Bullseyes”.
Chciałabym zapytać o Wasze muzyczne początki. Jak one wyglądały, od czego zaczęła się Wasza muzyczna przygoda i co było impulsem do stworzenia The Bullseyes?
Darek Łukasik: Moja muzyczna przygoda zaczęła się w 2000 roku od zespołu Bon Jovi. Pamiętam bardzo dobrze koncert z Zurychu, który leciał w sylwestrową noc 2000/2001 w telewizji. Zacząłem bardziej interesować się muzyką także przez tatę Mateusza, który jest gitarzystą. I tak jak on, chciałem grać na tym instrumencie. Pierwszą gitarą, jaką dostałem, był stary klasyk ze strunami stalowymi, który kosztował jakieś 50 zł na targu staroci. Nauka na nim była dosyć bolesna. Od tego momentu mija już 20 lat, a mnie się zdaje, jakby to było wczoraj.
Mateusz: U Darka zaczęło się to od gitary. A u mnie było tak, że najpierw musiałem przejść okres młodzieńczego buntu, więc moje muzyczne zainteresowania szły w zupełnie innych kierunkach. Interesowałem się muzyką w większości produkowaną na komputerze. Dla mnie kuszące było to, że miałem dostęp do szerokopasmowego łącza i niewielkim kosztem mogłem mieć wszystkie cyfrowe narzędzia świata. Co prawda z podejrzanych stron internetowych, ale jednak. Później doszły do tego gramofony, skreczowanie, a później produkcja muzyczna. W moim przypadku było też tak, że pojawiła się gra „Guitar Hero”, w którą byłem całkiem niezły. Utwory tam serwowane powolutku przyczyniły się do mojej muzycznej fascynacji brzmieniami gitary. Może obudziły to, co drzemało mi w genach. Kto wie…
Skąd pomysł na duet, dlaczego zdecydowaliście się na tak okrojony skład zespołu?
Mateusz: Oboje mieliśmy po 20 lat i stwierdziliśmy, że coś tam sobie razem ponagrywamy. Ja grałem na cyfrowych, sztucznych bębnach, Darek na swojej gitarze, wpiętej w tani cyfrowy wzmacniacz i tak zaczęło klarować się nasze „garażowe” brzmienie XXI wieku. Później odkryliśmy wielkie duety rockowe – m.in. The Black Keys, The White Stripes, które pokazały nam, że we dwóch można bardzo fajnie grać. Nieustannie słyszymy historie dotyczące zespołów, gdzie poszczególni członkowie nie potrafią się ze sobą dogadać. To tylko utwierdza nas w przekonaniu, że skoro jest nas tylko dwóch, polegamy tylko na jednej dodatkowej osobie, która nie jest nami samymi (śmiech)
Nazwa debiutanckiego albumu brzmi jak podsumowanie Waszej twórczości. Dlaczego nadaliście jej tak przewrotny tytuł?
Mateusz: Postanowiliśmy sobie, że jeśli pierwszą płytę nazwiemy „the best of”, to później będziemy się musieli bardziej wysilić, żeby wymyślić jeszcze lepszy tytuł dla drugiej płyty. Na to złożyło się parę rzeczy. Pierwsza „ideowa” - wydawaliśmy single, a od czasu pierwszego utworu nasi fani pytali nas, kiedy będzie pełny album. Tych singli musiało być aż osiem, żeby ten album w ogóle się pojawił. Więc z racji tego, te że tyle singli już wydaliśmy powoli zaczęła robić się z tego prawdziwa, powstająca na przestrzeni lat kompilacja. I tym sposobem narodziło się „The Best of The Bullseyes”. Zespoły bardziej „nowoczesnych” nurtów nie bawią się w kompilacje, bo nie istnieją na tyle długo. Kompilacje „The Best of” są jakoś tak bardzo rockowe. Obecność składanki z największymi hitami jest nieodzowną częścią rockowego kiczu.
Darek: Tą nazwą postanowiliśmy postawić kropkę nad i. Sam fakt, że gramy bardzo długo ze sobą i znamy się całe życie, więc nie ma jak dzielić tych etapów naszej przyjaźni. Stwierdziliśmy, że te utwory to faktycznie najlepsze co nagraliśmy przez 10 lat (śmiech).
Teraz pytanie nieco bardziej złożone. W internetowych źródłach odnalazłam następująca notkę: „The Bullseyes chcą naprawiać Twoje słabe dni i przy okazji dobrze się bawić”. Czy oznacza to, że taki właśnie obraliście sobie cel podczas tworzenia – dostarczać innym dobrej zabawy i szerzyć optymizm? Czy jednak w przyszłości może zdarzyć się tak, że nastąpi odwrót i zaczniecie być nieco bardziej spokojni, melancholijni w swojej twórczości?
Mateusz: Jeszcze się w te stronę mroczną jakoś nie zwróciliśmy. Nie wiadomo, czy to wyjdzie, bo zazwyczaj najprawdziwsze, najbardziej melancholijne utwory artyści nagrywają świadomie na podstawie swoich własnych odczuć. Ciężko zrobić bardzo dobry, smutny utwór, będąc wesołym człowiekiem. U nas dookoła dzieją się różne rzeczy, ale wydaje mi się, że mimo wszystko odbijamy w tę wesołą stronę. Obecnie strasznie dużo tych smutnych piosenek i wydaje mi się, że po 2020 roku będzie ich jeszcze więcej. Kiedy czuję, że mam fatalny dzień, to szukam czegoś odwrotnego, są to zazwyczaj silnie nacechowane energetycznie utwory.
Darek: Ja się czasem lubię delektować smutkiem i smutnymi, melancholijnymi utworami. I o 2.00 w nocy lubię sobie puścić Radiohead, ale taki najsmutniejszy okres w życiu już mam dawno za sobą i bardzo ciężko byłoby mi się obecnie identyfikować właśnie z takimi emocjami. Może trochę tęsknoty byłbym w stanie z siebie wykrzesać, śpiewając teksty Mateusza. Dużo jest smutnej muzyki i wydaje mi się, że skoro dobrze nam idzie pisanie energetyzujących piosenek i granie ich, to myślę, że póki co to będzie dobry kierunek. Co będzie później – czas pokaże. Też uważam, że wszystko ma swoje miejsce i czas. Na ten moment cieszę się, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i możemy poszczycić się tak wesołą twórczością.
Chciałabym zapytać o realizację teledysków do albumu. Czym inspirowaliście się podczas ich nagrywania?
Darek: Główną myślą było celowe ograniczenie, jakie sobie narzuciliśmy. Tym ograniczeniem był niewielki budżet. Jako, że mamy wspaniałych przyjaciół, którzy zajmują się rejestrowaniem różnych rzeczy na swoich drogich aparatach i mamy ich na wyciągnięcie ręki, udało nam się zrealizować nasze dotychczasowe teledyski. Wydaje mi się, że u Mateusza będzie to dążenie do czegoś, co koresponduje z naszą muzyką, czyli jest takie wprost, dosłowne, proste i minimalistyczne. Także to, czego nie da się źle zinterpretować.
Mateusz: Ja to lubię nazywać „clickbaitowym”. Każdy z tych teledysków można tak naprawdę opisać w jednym zdaniu. Do „Yet There’s You” pomysłem były śląskie szlagiery. Do „Can’t Believer” pomysł wziął się z okładki albumu George’a Harrisona. Natomiast koncept do „It Might Not Be For Me” wziął się z fascynacji przejściami z Power Pointa. Pomyślałem, że fajnie byłoby przeczytać o jakimś teledysku: „użyli wszystkich przejść z Power Pointa 97”, bo to brzmi tak dziwnie, że sam byłbym tym zaintrygowany. Za kwestie techniczno – realizacyjne odpowiadają natomiast nasi przyjaciele, jak i sam Darek.
Teraz pytanie dotyczące strony wizualnej. Skąd czerpaliście inspiracje do tak barwnego i żywego projektu, jakim jest okładka Waszego albumu? Jak ona powstawała?
Darek: Okoliczności były takie, że w tamtym momencie mieliśmy już gotowy pewien zamysł.
Mateusz: Chyba mieliśmy już tytuł. Zastanawialiśmy się nad „Rose Gold Collection”, „Greatest Hits”…
Darek: Generalnie myśl była w miarę określona. To miało być swego rodzaju podsumowanie albumu. Kiedy Mateusz tłumaczył mi cały koncept, w mojej głowie klarowały się skojarzenia związane z twórczością Boscha. Jak się spojrzy na jego obrazy z pewnej odległości, to dużo się na nich dzieje. Ale jeśli przyjrzeć się z bliska scenom, postaciom to można dostrzec coś więcej. Stwierdziliśmy, że nasza okładka będzie się opierała na podobnym koncepcie i poskładamy te wszystkie pomysły, jakie mieliśmy. Wszystko, co zrobiliśmy do tej pory, chcieliśmy umieścić na okładce i z pomocą przyszła moja siostra, która jest artystką. Namalowała to wszystko ręcznie tradycyjnymi technikami, w punkt interpretując naszą wizję , także nam pozostało jedynie zrobić zdjęcie tego dzieła i je opublikować.
Mateusz: Nie jesteśmy Hieronimem Boschem i nie mieliśmy wiele czasu na stworzenie tak dokładnego dzieła, dlatego tu z inspiracją przyszły dodatkowo ryciny starosłowiańskie albo celtyckie, jak również film pt. „Midsommar”, gdzie pierwsza scena tak naprawdę zdradza losy całego filmu. Szliśmy w stronę właśnie takiego klimatu, bo niestety nie znamy żadnych renesansowych mistrzów dzieła malarskiego.
Jak wyglądał Wasz proces twórczy? Czy podczas niego całkowicie odcięliście się od wszelkich bodźców, które mogłyby Was zainspirować? Czy raczej korzystaliście w pełni z dostępnych wokół Was inspiracji: muzyki, książek, filmów?
Mateusz: Chyba nigdy się nie odcinamy. Przez to, że ten album powstawał tak długo, to zawsze była jakaś inspiracja, która pojawiała się pod wpływem chwili. To nigdy nie był taki proces, że siedzieliśmy gdzieś zamknięci i tworzyliśmy. Próby to przestrzeń, gdzie byliśmy jednak wyizolowani, ale nie było takiej ciemni, pustelnictwa. Najbliżej takich sytuacji mógł być fakt, że kiedy graliśmy sobie próby, to właśnie podczas ich trwania coś się pojawiało - jakieś przejęzyczenie, które było inspiracją do tekstu, jakaś „pomyłka” w Darka solówce, która okazała się podłożem pod całą melodię. Raczej bombardowani byliśmy tymi inspiracjami i się w nie wsłuchiwaliśmy.
Darek: Może nagranie drugiego albumu będzie wymagało zamknięcia się w jakiejś chatce w górach na miesiąc.
Mateusz: Mnie się wydaje, że to by dla mnie nie działało, ale kto wie, co przyszłość przyniesie.
Z jakich form sztuki korzystacie najczęściej podczas pisania i komponowania?
Darek: U mnie bardzo dużą rolę odgrywa fotografia i kino. To są rzeczy, których nie jestem w stanie wyeliminować i nawet odpocząć na chwile od nich, co jest fajne i bardzo to lubię. Świetne jest to w sztuce, że ona się tak przenika – muzyka może przeniknąć do fotografii i odwrotnie, a film jest połączeniem obu tych rzeczy.
Mateusz: Ciężko mi powiedzieć, żebym inspirował się konkretnymi filmami, muzyka zawsze jest gdzieś w tle, to wiadomo. Na co dzień zajmuje się marketingiem w można powiedzieć analitycznej postaci. Szukam związków między rzeczami, analizuję je i często dostrzegam w tym sztukę. Może zabrzmi to dziwacznie, ale olbrzymią inspiracją są dla mnie szybkie treści, memy, nagłówki artykułów i tym podobne. To, jak największe serwisy i najbardziej tęgie korporacyjne głowy próbują sprzedać swoje usługi i produkty. Kradnąc naszą uwagę, którą to coraz oszczędniej dysponujemy. Jednym z ciekawszych, współczesnych zjawisk jest np. Tik Tok – to jak cały serwis przearanżował styl konsumowanych treści. To, że obecnie cały cyfrowy świat w większości dąży do podobnej formy. Wydaje mi się, że u podłoża tego wszystkiego jest jakiś ludzki pierwiastek. Jakiś kod człowieczeństwa, który zaraz złamiemy. Algorytm ludzkiego mózgu. To mnie inspiruje.
Jakie aspekty świata interesują Was najbardziej pod kątem tworzenia muzyki?
Mateusz: Inspiracją do tekstów bardzo często są obserwacje rzeczywistości. W moim przypadku zamiłowanie do psychologii odgrywa istotną rolę. Lubię się złapać jakiejś emocji i pisać tekst z perspektywy osoby, która przeżywa dany stan emocjonalny na 300%. Myślę, że słowo neurotyzm bardzo dobrze to opisuje i dobrze gra z całą tą energią. Raczej nie jest to chęć zmieniania świata, chociaż „World doesn’t care” traktuje o tym, że nic nie ma sensu i w sumie fajnie byłoby się cieszyć tym, co mamy na co dzień i korzystać z życia w pełni. Misja jest jedna: zarażać energią i optymizmem.
Darek: Hiperbolizacja. (śmiech) To słowo dobrze to opisuje. Wykręcenie potencjometru na maxa i zobaczenie, co się będzie działo ze światem.
Kiedy już macie za sobą wydanie debiutanckiego albumu, jakie są Wasze dalsze muzyczne aspiracje?
Mateusz: W jednym z wywiadów padło, że kolejna płyta musi być symfoniczna, potem akustyczna i tak dalej (śmiech).
Darek: I świąteczne wersje, ale na te święta już nie damy rady :)
Mateusz: Zupełnie na poważnie to chcemy nagrać wideo live, żeby pokazać ludziom, do których nie mamy obecnie dostępu przez pandemię, jak fajnie potrafimy zagrać muzykę w bardziej spontanicznej formie. Mamy też oczywiście w planach kolejne utwory, które nie są co prawda w fazie gotowej, ale mamy już ich zarys. Prawdopodobnie wydanie tego nie zajmie nam kolejnych dziesięciu lat. Fajnie byłoby zmieścić się w rocznym przedziale czasowym. Oprócz tego będziemy także starali się jak najbardziej promować nasz obecny materiał i próbować zarażać innych naszą muzyką.
Bardzo dziękuję za wyczerpujące odpowiedzi. Wszystkiego dobrego dla Was i miejmy nadzieję – do zobaczenia na koncertach!
Darek: Dziękujemy za pytania, poświęcony czas i przepraszamy za złożoność wypowiedzi (śmiech)
Mateusz: Dzięki, do zobaczenia!