O nowej płycie, o Bogu i współpracy z Eddim Stevensem. Na pytania Przemka Kokota odpowiadał Hubert Dobaczewski „Spięty”, lider i autor tekstów zespołu Lao Che. Zapraszamy do lektury.
Hubert Dobaczewski „Spięty”: To nasz piąty album, zabraliśmy się za niego dwa lata temu. Mieliśmy pomysł żeby zrobić płytę quazi-soudtrack. Wymyśliliśmy to trochę od tzw. „dupy strony” czyli nie ma obrazu, a jest muzyka.
No tak, ale na początku tak to sobie wymyśliliśmy, że miała być muzyka do obrazu. Lubimy płyty soundtrackowe, do filmów amerykańskich, tam są najlepsze soundtracki, mówię o takich filmach z półki Tarantino. To są bardzo dobrze skomponowane rzeczy. To są piosenki, które pozornie do siebie w ogóle nie pasują, ale są tak fajnie poprzeplatane, że jak się obejrzało film, a potem się słucha tej ścieżki na zasadzie takiej, że to jest odrębny album i żyje swoim życiem i pasuje do tego.
My sobie wymyśliliśmy, że zrobimy płytę która nie ma tego obrazu, ale skomponujemy piosenki w różnych stylach, które są mocno oddalone od siebie, w ramach każdej kompozycji, ale mimo wszystko całość tworzy taki wspólny, może nie scenariusz, ale coś co będzie sugerować wspólny obraz. Bo jak słuchasz soundtracków do filmów Tarantino to tam scenariusza nie znajdziesz.
Hmm to jest najtrudniejszy album świata. <śmiech>
Generalnie nasze płyty, pomijając Gospel, są to płyty, które są trudno dostępne. Do głowy wbijają się po dłuższej chwili. Ale nie sądzę, że ten album był trudniejszy od wspomnianych Guseł. To chyba Gusła są w takim najcięższym klimacie, to jest muzyka dla pasjonatów, przynajmniej ja tak to widzę. Jest trochę elementów Guślarskich, takich posępnych, lecz są to rzeczy bardziej przyziemne.
„Sountrack” jest treściowo bardzo osobistą płytą, smutek, który jest wyrażony na płycie, jest niezwykle szczery. Gusła są posępne, ponure ale opowiadają historie, które są wydumane, natomiast na płycie „Soundtrack” są to bardzo osobiste historie z którymi się utożsamiam.
Wiesz, ja stawiam taką granicę między religią, a Bogiem. Wierzę absolutnie w Boga, natomiast nie utożsamiam się do końca z religią katolicką, w której wyrosłem. Jestem w niej jednak osadzony, ale bardziej z tytułu kultury. Zastanawiam się nad funkcją kościoła, jego obecnością w moim życiu, natomiast absolutnie nie wątpię w istnienie Boga.
To jest już 5 album zespołu Lao Che, mój 7, wymyśliliśmy sobie tak płytę, że chcemy by przyszedł tzw. lider danego przedsięwzięcia, który będzie sugerował wyraźnie jakieś rzeczy, który będzie miał pomysł na zdjęcie dźwięku, ogólnie mający dużą wiedzę o szeroko pojętej produkcji.
My cały album skomponowaliśmy, a Eddii zabarwił ten album w swoim stylu, niezwykle wyrazistym. A ponieważ takich producentów, na poziomie europejskim, w naszym kraju jest kilku, ale niestety są mocno oblegani, dość często przemęczeni, więc szukaliśmy świeżej sytuacji w którą ktoś się zaangażuje, wejdzie „swoimi butami” w projekt i tak się stało z Eddim.
Nawet nie chodziło o to, że jest z Moloko, bo tak się stało, że bardzo lubimy Moloko. Okazało się, że Eddi często bywa w Polsce i po prostu nieśmiało się go zapytaliśmy czy wziąłby udział w takim projekcie, zapoznał się ze szczegółami i zaangażował się na wejściu, dało nam to niesamowitego kopa i przekonało nas, że jest to właściwa osoba, która wniesie ze sobą energię, pomysł, talent itd.
Myślę, że nie ma w tym reguły. Czasem okazuje się, że jedziesz do obsranego klubu, wydaje się, że nic się nie będzie zgadzać, dźwięk jest słaby, a później okazuje się, że to był jeden z lepszych koncertów od dłuższego czasu, bo coś się wydarzy niezwykłego, energetycznego i duchowego.
A potem jedziesz na wielki festiwal, masz super scenę, super warunki techniczne wydaje ci się, że tam coś się wydarzy, a czegoś brakuje. Trzeba być uważnym, otwartym, my lubimy takie sytuacje i takie.
Hmm akustycznie to chyba nie, choć tęsknimy za takimi dźwiękami akustycznymi, ale może nie w takim sensie, że gitara akustyczna i takie odpuszczenie, bardziej prąd. Prąd ma być w urządzeniach, jest gitara elektryczna i moc. Chodzi o to, że my się chcemy cofnąć do takiego punktu, że jest zespół który będzie dążył do pewnej surowości. Elektronika jest bardzo fajna, zajęliśmy się nią bardzo mocno na płycie „Prąd stały, prąd zmienny”. Teraz na „Sountracku” chcemy iść w taką stronę, by te dźwięki czuć było bezpośrednio spod palca – mniej elektroniki, mniej samplerów, a więcej gitary. Powrócić do takich rdzennych źródeł.
Natomiast symfonicznie wydaje mi się, że to już wyświechtany pomysł.
<śmiech> My sami nie jesteśmy świadomi do końca swoich kroków, bo szukamy, próbujemy jakichś nowych rozwiązań, aby się nie zamknąć, nie dać się zaszufladkować. Więc to nie są jakieś wielkie, przemyślane kroki, które mają wykonać jakąś rewolucyjną zmianę.
Wiesz co, najbardziej, co daje takiego kopa i energię oraz stymuluje do dalszego działania to przede wszystkim koncerty. Fajnie, jak zespół wydaje nową płytę i ona się dobrze sprzedaje, ma status złotej po dwóch, trzech tygodniach, jest puszczana w Trójce, jest na liście przebojów, to jest fajne. Natomiast to wszystko nie zastąpi koncertów, z których zespół żyje. Jeśli zespół źle się czuje na scenie, bo coś wygasa to wtedy jest bardzo źle. Jeśli natomiast na koncerty przychodzą ludzie, którzy się dobrze czują podczas sztuki to jest naprawdę wartościowe.
Dokładnie, to jest oczywiste, wystarczy puścić RMF i wiadomo jaka tam muzyka leci, codziennie ta sama, z zabarwieniem popowym w złym tego słowa znaczeniu. Część zespołów hołduje tezie: róbmy piosenki, którymi wkupimy się w radio. My tak nie potrafimy.
Jak przechodziłem swoją edukacje muzyczną, co chwila pojawiała się jakąś płyta, która mną wstrząsnęła i kształtowała. Przeszedłem przez całą szkołę metalu, praktycznie cały zespół wyrósł na gruncie metalowym. Więc słuchałem Sepultury, Slayera albo Morbid Angel. Później to rozrosło się do różnych gatunków.
Również dziękuję, pozdrawiam czytelników.