Paweł Małaszyński i Wojciech Napora (Cochise): "Myślę, że publiczność reaguje emocjonalnie na twórczość, w której wyczuwa uczciwość"

Paweł Małaszyński i Wojciech Napora (Cochise): "Myślę, że publiczność reaguje emocjonalnie na twórczość, w której wyczuwa uczciwość"

Zapraszamy do naszego wywiadu z Pawełem Małaszyńskim oraz Wojciechem Naporą z zespołu Cochise, który juz w piątek, 13 września, wyda swój ósmy album zatytułowany "Cochise". Tematem wiodącym jest oczywiście nowa płyta oraz trasa koncertowa. Zapraszamy!

- Jesteśmy tuż przed premierą Waszej najnowszej, ósmej już płyty. Opowiedz nam o jej powstaniu, jak długo trwały prace nad nią?

WOJTEK: Tworzyć utwory na tę płytę zaczęliśmy jeszcze przed wydaniem poprzedniego albumu „The World Upside Down”, gdzieś w 2021 r. To u nas tradycja, że nagrywanie, koncertowanie, tworzenie muzyki i próby mieszają się ze sobą. Tak więc prace zaczęliśmy jeszcze z poprzednim perkusistą Adamem, który odszedł zaraz po wydaniu „The World...”. Potem, mając już niemal wszystkie utwory, zaczęliśmy próby z nowym pałkerem Grześkiem, z którym dokończyliśmy proces komponowania i aranżowania utworów. Gdy już byliśmy gotowi, by zarejestrować materiał, po nagraniu bębnów, nasz wieloletni producent i przyjaciel Daniel musiał, ze względów osobistych, zrezygnować z dalszych prac nad „ósemką”. Zadzwoniliśmy więc do naszego kumpla Krzyśka „Murka” Murawskiego, który ma studio „LaGrunge” w Orli i dogadaliśmy szczegóły nagrań. Zaczęliśmy od nowa, od ponownego nagrania perkusji. Potem reszta. Tym razem poszło sprawnie i bez przeszkód. Podsumowując, z przygodami, ale udało się stworzyć płytę, którą każdy z nas ocenia jako najlepszą w dorobku Cochise.

- Ciekawi mnie tytuł płyty, po prostu „Cochise”. Zazwyczaj nazwą zespołu tytułuje się debiutancki album, a nie numer osiem. Skąd ta idea? Brakowało jakichś innych pomysłów na tytuł?

WOJTEK: Uwierz mi, że pomysłów na tytuły płyt nam nie brakuje (śmiech), Paweł ma zawsze kilka w zanadrzu. Wiemy już mniej więcej jakie tytuły będą miały nasze kolejne albumy (śmiech). Dlaczego „Cochise”? Bo po tym co przeszliśmy, o czym opowiadałem przed chwilą, stwierdziliśmy, że to jakby nowy początek, powiew świeżości, rozpalenie plemiennego płomienia z tlącego się lekko ognia. Czuliśmy też, że utwory, które przygotowaliśmy na ten album brzmią jak kwintesencja Cochise. Nazwa nasunęła się wręcz sama.

- W dniu naszej rozmowy premierę miał Wasz drugi singiel, w którym gościnnie wzięli udział Leszek Możdżer oraz w teledysku Maciek Zakościelny. Rozumiem, że Maćka znasz ze sceny teatralnej i filmowej, a skąd pomysł zaproszenia Leszka Możdżera?

PAWEŁ: Znamy się z Leszkiem już parę lat i bardzo się lubimy. Jak sam mówi “łączą nas pozytywne emocje i wibracje, które warto rozsiewać”. Leszek był na jednym z naszych koncertów i podczas rozmowy rzucił propozycję, że gdybyśmy znaleźli trochę miejsca w swojej muzyce na jego gościnny występ, to chętnie by nam coś zagrał. Przyznaję, że zasiał ziarenko w mojej głowie, ale nie potraktowałem tego poważnie do momentu pracy nad „Cochise”, a właściwie, gdy byliśmy już pod koniec nagrań. Przyszedł nam nagle ten szalony pomysł i zadzwoniliśmy pytając, czy propozycja, która kiedyś padła jest aktualna. Okazało się, że ma trochę czasu i chętnie to zrobi. Wysłaliśmy mu pięć utworów, wybrał dwa: za moją namową „Trouble in The Streets…”, z czego bardzo się ucieszyliśmy oraz „Garden of the Bones”, co nas bardzo zaskoczyło. Reszta to już historia, ale wierzę, że przyjdzie jeszcze czas, gdy nasze drogi znów się przetną.

- Będą jeszcze jacyś zaproszeni goście na płycie?

WOJTEK: W sumie tak. Oprócz Leszka, któremu jesteśmy bardzo wdzięczni za jego wkład w dwa nasze utwory, niespodziewanie w „Summer Sounds” pojawił się głos Krzyśka Murawskiego, producenta płyty, który śpiewa razem z Pawłem. Po zakończeniu nagrań Krzysiek zapytał, czy dopuszczamy jego udział wokalny na tej płycie. Odpowiedzieliśmy: „no jasne”. Nie chciał nam powiedzieć, gdzie siebie widzi. Dopiero, gdy przysłał pierwsze miksy, usłyszeliśmy jego głos. Wyszło super! Dzięki Leszkowi i Krzyśkowi nasze kawałki brzmią lepiej. Fajnie, że usiedli z nami przy plemiennym ogniu.

- Płyta będzie miała bardzo ciekawą okładkę, Wy z twarzami Indian. Skąd pomysł na tego typu projekt oraz kto jest realizatorem okładki?

PAWEŁ: Tym razem pomysł i wykonanie okładki należy do mnie. Szczerze mówiąc to był przypadek, podczas zabawy z AI. Tworząc obrazy w aplikacji w pewnym momencie zobaczyłem twarz Indianina na błękitnym tle. To było coś pomiędzy graffiti, Warholem a Basquiatem. Twarz. Świadoma, bolesna, o ekspresyjnych rysach. Wciągnęła mnie. Wtedy narodził się pomysł na nowy tytuł i nową okładkę płyty. „Songs from the Shattered Sea”, taki miał być pierwotny tytuł ósmej płyty, poszedł do kosza, okładka również. Wygenerowałem cztery twarze na błękitnym tle. Jedność. Plemię. Cochise.

WOJTEK: Wszystkie pomysły i obrazy są wygenerowane przez aplikację AI, którą bawił się Paweł. Do kupy zebrał to nasz kolega grafik, Tomek Wasiak.

- Za warstwę tekstową odpowiedzialny jesteś w całości Ty? Skąd bierzesz inspiracje do pisania tekstów i jak się to odbywa? Najpierw muzyka później tekst czy odwrotnie?

PAWEŁ: Gdy w głowie pojawia się melodia czy pomysł na jakiś utwór, nagrywam to od razu na dyktafon i wysyłam Wojtkowi. Jeżeli zostaje zaakceptowany wracamy do niego po pewnym czasie, by wspólnie z resztą zespołu powoli rozwijać go i dodawać mu skrzydeł. Teksty natomiast spisuję notorycznie. Pojedyncze zdania, wersy, pojawiają się nagle, w najmniej oczekiwanych momentach. Tekstów ci u mnie pod dostatkiem. Moje notatki wypełnione są setkami stron z powyrywanymi fragmentami niedokończonych myśli, które w odpowiednim czasie łączą się w całość, tworząc piosenkę. Inspiracje są wszędzie. Wystarczy się dobrze rozejrzeć. Piszę kiedy czuję się poruszony. Moje osobiste doświadczenia często mieszają się z wyobraźnią, codziennością, z obserwacjami życia i świata, w którym przyszło mi funkcjonować. Odkąd pamiętam, zawsze chciałem być odporny na to co złe i przyczynić się do czegoś dobrego, chociaż zdarzają mi się chwilę słabości i niechęci do wszystkiego co mnie otacza. Nawet do muzyki i Cochise. To też inspiracja.

- Na ostatniej płycie przebijały się piosenki śpiewane po polsku, było ich trzy. Na nowej, sądząc po trackilście, nie będzie ani jednej. Nie lubisz śpiewać po polsku? Czy to zabieg świadomy, by dotrzeć również do zagranicznej publiczności?

PAWEŁ: Kwestia muzycznego wychowania. Muzyka anglosaska zawładnęła mną już w dzieciństwie. Bardziej słuchałem kapel zagranicznych, niż polskich. Zawsze nuciłem sobie po angielsku. Język angielski jest bardziej melodyjny, elastyczny i plastyczny. Poza tym to zawsze kwestia indywidualna. Niektórzy lepiej czują się w śpiewaniu i w pisaniu tekstów po angielsku, inni po polsku. Ja nigdy nie uciekałem od pisania w naszym języku, po prostu w odpowiednim momencie musi przyjść pomysł, inspiracja, odpowiedni temat i przede wszystkim słowa, które pomogą mi zbudować historię. Z własnego doświadczenia tekściarza wiem, że napisanie dobrej piosenki w języku polskim to wyzwanie. Ja cały czas się uczę i z pewnością w ojczystym języku jeszcze coś napiszę.

- A przy okazji publiczności, byłem na Waszych dwóch koncertach i zauważyłem niesamowitą więź między zespołem a publicznością. Dobrze odczułem, że tworzycie jedną wielka rodzinę Cochise i zespół zna bardzo dużo swoich fanów i rozpoznaje na koncertach? Da się odczuć te więzi stojąc z boku na koncercie.

WOJTEK: To prawda, że staramy się tworzyć rodzinną atmosferę na koncertach i po nich. Zawsze chętnie rozmawiamy, robimy fotki, słuchamy opinii. Jesteśmy otwarci na kontakt z ludźmi, bo w końcu razem tworzymy koncertową atmosferę. Staramy się żartować między kawałkami, by każdy poczuł się swobodnie, jak u siebie. Nie planujemy tego. To wychodzi spontanicznie i cieszymy się widząc uśmiechnięte twarze po koncercie. Bo koncert ma być odskocznią. Ma naładować wszystkich, nas też, pozytywną energią. Największą nagrodą dla nas jest to, że ludzie wracają. Stąd poczucie rodzinnego klimatu.

PAWEŁ: Myślę, że publiczność reaguje emocjonalnie na twórczość, w której wyczuwa uczciwość i są takie chwile, momenty, spotkania, koncerty kiedy czujesz, że spełniasz swoje przeznaczenie.

- Czy zmiany związane z odejściem perkusisty oraz w trakcie realizacji płyty rezygnacja z powodów osobistych producenta wpłynęły jakoś na ciągłość nagrań? Czy mimo tych zawirowań zrealizowaliście swój projekt według wcześniejszych założeń?

WOJTEK: Oczywiście wpłynęły na harmonogram nagrań, bo wydanie albumu bardzo się przesunęło. Natomiast z ręką na sercu mogę powiedzieć, że efekt końcowy przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Nie spodziewaliśmy się, że „Cochise” tak dobrze zabrzmi (śmiech).

- Płytę wieńczy cover Elvisa Presleya „Burning love”, skąd pomysł, aby właśnie ten utwór dać na koniec płyty i będzie to wersja zbliżona do oryginału? Czy raczej zmieniona na bardziej rockowy klimat?

WOJTEK: Pomysł na „Burning Love” sięga początków naszego zespołu. To ja miałem chrapkę na Elvisa. Wtedy jakoś idea przerobienia tego utworu upadła, ale może to i dobrze, bo teraz zrobiliśmy go bardziej świadomie, z przymrużeniem oka. To taka wisienka na torcie „Cochise”. Ma inny, lżejszy ciężar gatunkowy i pozostawia uśmiech na twarzy, przynajmniej mojej.  Paweł chciał „Suspicious Minds”, ale udało mi się go przekonać, że „Burning Love” będzie lepiej bujał na koncertach (śmiech)

- A pamiętasz swoje początki z zespołem? Spodziewaliście się, że przygoda Wasza będzie trwała już prawie 20 lat!?

WOJTEK: Oczywiście, że pamiętam. To były początki, jak wielu innych kapel. Koledzy z osiedla, którzy mieli już jakieś doświadczenie w graniu z innymi, po rozpadzie swoich zespołów spróbowali złożyć coś jeszcze raz. „Może uda się coś nagrać”. „Może chociaż demo”. Okazało się, że szybko stworzyliśmy pierwszych 10 czy 11 utworów. Wybraliśmy 8 i nagraliśmy upragnione demo. Zagraliśmy ze dwa koncerty i…. to by było na tyle. Nasze drogi jakoś się rozeszły. Głównie ze względów zawodowych. Trochę się rozjechaliśmy po świecie. Na szczęście po jakimś czasie umówiliśmy się na „pogranie”. Zobaczyliśmy, że jednak sprawia nam to przyjemność i możemy spróbować jeszcze raz. Zaczęliśmy tworzyć nowe utwory. Pojawiła się możliwość nagrania płyty, którą sami wydaliśmy. I tak poszło. Cochise nas wchłonęło. Czy się tego spodziewaliśmy? Oczywiście, że nie. Gdybyś mi wtedy powiedział, że nagramy osiem płyt i będziemy w miarę regularnie koncertować po całej Polsce, puknąłbym się w głowę i zaśmiał od ucha do ucha.

- Nie mogę nie zapytać Cię Paweł o porównanie showbiznesu filmowego z muzycznym. W którym z tych światów odnajdujesz się lepiej?

PAWEŁ: Artysta to pewnego rodzaju egoista, bo zawsze tworzy coś dla siebie, a dopiero potem dzieli się tym z innymi. Myślę, że robienie czegokolwiek pod publikę jest czymś niestosownym i nieszczerym. Scena daje mi poczucie wolności, pozwala poszukiwać, odkrywać i doświadczać w sobie różnych emocji, rozwiązań, wyjść… To bardzo trudne, ale jednocześnie cholernie inspirujące i pociągające. Film, serial, scena teatralna a muzyczna - to zupełnie różne przestrzenie, pod względem emocji czy koncentracji. Inaczej rozkładam siły będąc w trasie koncertowej, a inaczej podczas spektaklu teatralnego czy kiedy jestem na planie. To inne krwiobiegi. Inne rytmy. Cieszę się, że mam możliwość w życiu spełniania się i występowania w tych wszystkich przestrzeniach. Jestem ciekawy i spragniony świata. Wystarczy delikatny bodziec, a już mam ochotę tworzyć, działać i nieważne, czy to film, teatr, czy muzyka.

Ostatnio nie mam szczęścia do ról filmowych czy serialowych… skupiam się na teatrze. Nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą. Uważam również, że jakichkolwiek działań nie wolno warunkować sukcesem. Jeśli od czasu do czasu za ciężką pracę otrzymujesz nagrodę, to super. Sukcesem nie jest jednak tytuł czy statuetka, ale sama możliwość rozwoju i tworzenia. Iluzja sukcesu oddala od rzeczywistości. To pułapka.

- A czy uważasz, że to, że byłeś rozpoznawalnym aktorem ułatwiło start zespołowi w 2004/2005 roku?

PAWEŁ: Wręcz przeciwnie. Nie byliśmy brani poważnie i szczerze mówiąc, wcale się nie dziwię. Nigdy tak naprawdę nie zawracałem sobie tym głowy, bo w momencie zakładania zespołu i rosnącej mojej popularności byłem przygotowany na takie skrótowe myślenie. Początkowo rzeczywiście traktowano muzykę i zespół Cochise jako wybryk aktora. Nikt nie pokusił się, by poszperać głębiej. Łatwiej było od razu przypiąć łatkę. Pisano i mówiono, że to nie ma sensu, długo to nie potrwa i nic z tego nie będzie, a my spokojnie robiliśmy swoje. Ważne było granie i tworzenie. Nie wiedzieliśmy co przyniesie przyszłość. Planem było demo. Płyta marzeniem. Jak się okazało, te cztery osoby – które myślą o muzyce podobnie – spotkały się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Stworzyliśmy jeden organizm, który gra już 20 lat i ma osiem płyt na koncie. Udało nam się zachować prawdę, szczerość, luz i dystans. Jesteśmy jak plemię. Nie zatrzymujemy się i spokojnie podążamy naszą własną drogą, naszym własnym środkiem. Howgh!!!

- Jakie są plany zespołu jeśli chodzi o promocję nowej płyty? Gdzie będzie można Was zobaczyć w najbliższym czasie?

WOJTEK: Nasze plany są od początku istnienia niezmienne. Chcemy tworzyć, nagrywać i grać koncerty. Teraz zajmiemy się też promocją płyty, na tyle, na ile jest to możliwe, w naszej koczisowej skali. Jesienią i zimą 2024 r. zagramy w Olsztynie, Gdyni, Poznaniu, Białymstoku, Sosnowcu, Warszawie, Częstochowie, Skarżysku-Kamiennej, Przemyślu i Bydgoszczy. Po szczegóły zapraszamy na naszego „fejsbuka”. Zachęcamy też do oglądania naszych teledysków na You Tubie.

- Życzę Wam niezwykle udanej trasy i aby płyta została przyjęta niezwykle ciepło przez krytyków jak i przez fanów. Howgh!

WOJTEK: Pięknie dziękujemy za dobre słowo i chęć rozmowy. Do zobaczenia na koncertach lub przy innych okazjach. Howgh!

Komentarze: