Hubert „Spięty” Dobaczewski: „Chłonę świat wszystkimi zmysłami”

Hubert „Spięty” Dobaczewski: „Chłonę świat wszystkimi zmysłami”

„Niech pan uważa, bo pan umrze i będzie pan chodził zabity.”  - to tylko jedna z wielu błyskotliwych perełek, które wyszły spod pióra Spiętego. Lider formacji Lao Che specjalnie w wywiadzie dla Wyspa.fm opowiedział o żmudnym procesie tworzenia tekstów, współczesnych mediach, które preparują informacje, a także stabilizacji pomiędzy życiem rockmana a ułożonego ojca.

Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Jest pan geniuszem, jeśli chodzi o tworzenie tekstów. Zestawia słowa tak zgrabnie oraz z ogromną łatwością i lekkością tworzy barwne środki stylistyczne. Skąd ta umiejętność, rozbudza się pan jakoś szczególnie na słowo pisane, namiętnie czyta swoich ulubionych twórców?

Hubert „Spięty” Dobaczewski: Wynika to z tego, że po prostu jestem taką, a nie inną osobą. Chłonę świat wszystkimi zmysłami i potem przenika to do wersów, które klecę. Nie mam na to jakiegoś patentu. Poszukuję takich środków wyrazu, które są najprostsze, a najwięcej potrafią wyrazić. Chyba o to chodzi w poezji, bo te teksty są w jakiś sposób wierszami. Powiedzieć jak najwięcej, jak najmniejszą liczbą słów – to jest mój pomysł na to.

Podobno pisanie tekstów zajmuje panu dużo czasu i energii, a układanie wersów wcale nie przychodzi tak łatwo.

Zdecydowanie. Są liryki, które popełniłem dosyć szybko, natomiast ogólnie to jest długi proces. Czasami nad końcówką wersu myślę z dwa tygodnie, bo ciągle mi coś nie leży, więc sobie przestawiam. To jest taka zabawa, niekiedy męcząca, muszę przyznać. Właściwie to wolę muzykować niż pisać, bo przychodzi mi to łatwiej, jest bardziej spontaniczne. Chociaż marzę, aby kiedyś pisać w taki swobodny sposób, aby udało mi się to zrobić bez żadnego napinania, bo to jest zawsze szukanie jakiejś ścieżki i człowiek niekiedy może się pogubić w tych meandrach. Być może przyjdzie to z czasem, bo proces tworzenia jest złożony i gdy obserwuję go po latach, to on się zmienia. Inaczej podchodzę do muzyki i innych spraw niż kiedyś, bo jestem po prostu starszy, mam więcej doświadczeń i nabieram takiego dystansu.

Jak mógłby pan określić te zmiany, które nastąpiły od początków Lao Che do dzisiaj?

Mam świadomość tego, co chciałbym przekazać. Może nie do końca to wiem, bo gdybym zdawał sobie z tego sprawę, to po prostu bym to zrobił i to by było. To jest taka intuicja, coś wisi nade mną i wiem, jaki to mniej więcej ma tembr. To nie są do końca chaotycznie poszukiwania, bo wiem, gdzie wyciągnąć rękę, aby ten owoc zebrać. Tylko on jest wysoko, więc trzeba się trochę wyginać i stawać na palcach. Jest to mozolne, ale przyjemne.

Teksty Lao Che pojawiają się w podręcznikach do języka polskiego dla szkół średnich. Ja w swoim miałam „Godzinę W”. Myśli pan, że jest to dobry pomysł, aby pokazać młodym ludziom, że z jednej strony poezja to nie tylko Mickiewicz czy Słowacki, a muzyka może stanowić coś więcej niż tylko to, co mogą usłyszeć w klubie podczas imprezy?

Nie wiem, czy to jest dobry sposób. Trudno jest mi moją twórczość recenzować i się ustosunkować. Może faktycznie fajnie, że licealistom nie jest serwowany tylko ten Mickiewicz, chociaż niczego Mickiewiczowi nie ujmując, bo on stworzył takie rzeczy, które budowały polską kulturę. Na nich bazuje współczesny język, który bez Mickiewicza wyglądałby na pewno inaczej i już nie tak bogato, bo język polski jest bardzo wdzięczny, aby klecić z niego wiersze.

W warstwie tekstowej na najnowszej płycie Lao Che „Dzieciom” często podejmuje pan tematy związane ze współczesną sceną polityczną i mediami. W dzisiejszych czasach karmi się odbiorcę tanimi sensacjami i rozrywką nie najwyższego poziomu.

Nie przepadam za mediami. Nie śledzę ich, nie kupuję prasy, nie mam telewizji. Na pewno nie jestem na bieżąco, ale to wszystko ładuje się z buciorami gdzieś do życia każdego z nas, więc przesiąkam tym. To jest taki stan informacyjno-społeczny. Informacja jest towarem. Gdybym to wszystko obserwował, to zapewne byłbym permanentnie przerażony, dlatego wolę się tam nie zapuszczać. Nic z tego nie wynika, nie czyni mnie to mądrzejszym, nic nie będę więcej wiedział o świecie. Nie będę więcej czuł, rozumiał, więc jest to strata czasu. Tym bardziej, że ktoś podaje to tak spreparowane, że absolutnie odbiega od prawdy. Człowiek jest taki więcej na zewnątrz, a mniej do środka. Sam zastanawia się, jakie miejsce w świecie chciałby sobie znaleźć, co myśli na temat świata, ludzi, miłości i szeroko pojętego człowieczeństwa.

Jak pan myśli, z czego to wynika? Czy takie są rzeczywiste potrzeby współczesnego odbiorcy?

To jest na zasadzie domina – media chcą zarabiać pieniądze, więc preparują informacje. Ludzie to oglądają, odbierają, chłoną i to koło się napędza. Później tworzy się stan takiej społecznej hipnozy. To nie jest dobre, bo jest to jednak sen, a przydałoby się przebudzenie, które pojawia się w jakichś marzeniach o pełnym człowieczeństwie i ludzkości.

Czy tego można w jakiś sposób dokonać? Czy wy, jako artyści alternatywni, możecie podjąć jakieś kroki, aby zmienić ten stan rzeczy?

Artysta, jakkolwiek szumnie to brzmi, jest z gruntu alternatywny. Śmieją się z Lao Che, że jaki tam z nas zespół alternatywny, który wydał już tyle płyt, jest grany w radiu. Zbytnio nie napinam się na to, aby być alternatywny. Chciałbym być wiarygodny i prawdziwy. Wtedy mam świadomość, że jestem alternatywą dla reszty, bo jestem inny od wszystkich. Zresztą każdy czymś się wyróżnia i byłoby fajnie, gdyby znalazł swój głos i stanowisko.

Utwory Lao Che od lat święcą triumfy na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Najpierw 1. miejsce okupowała „Wojenka”, teraz dobrze radzi sobie „Bajka o misiu (I tom)”. Jakie znaczenie ma to dla was, bo na pewno świadczy o afirmacji ze strony słuchaczy, a także uznanych dziennikarzy radiowych?

Na pewno jest to miłe. Program Trzeci Polskiego Radia to jest kawał historii i działają tam dziennikarze nie pierwszej wody. Ogólnie to zadęcie jest takie fajne, bo jest to typowo radio, które uwielbia muzykę i skupia słuchaczy, którzy jej łakną i budują jakąś konkretną społeczność. To miłe, że akurat ze strony Trójki mamy taki mecenat.

Cała płyta „Dzieciom” powstała z inspiracji pana córkami i bajkami, m.in. Jana Brzechwy, które pan im czyta. Trudno jest połączyć życie rockmana z byciem ojcem?

Nie, to kwestia przyzwyczajenia i przystosowania, aby w ramach rodziny to wszystko poprawnie przebiegało. W tygodniu jestem sztandarowym tatą, a w weekendy mnie nie ma i muszę się przeobrazić, ale bliscy do tego przywykli i ja też. Scena jednak wymaga innego dostrojenia się, wtedy wychodzą inne emocje. Człowiek wyraża się inaczej niż na co dzień.

W utworze „Znajda” śpiewa pan, że prawdziwe szczęście odnalazł w rodzinie i to ona jest największą wartością. Czy takie domowe zacisza sprzyja jednak twórczym inspiracjom? Podobno artysta musi odczuwać niepokój, aby ciągle poszukiwać, a stabilizacja temu nie służy.

Nie wiem, co czują inni. Mogę sobie tylko to wyobrazić na podstawie rozmów. Tego, co inni mi mówią na temat tego, jak postrzegają świat, co czują i czego pragną. Nie jestem w stanie tego poczuć, dlatego mogę odpowiadać tylko za siebie. Wszystko wpływa na twórczość. Zaorałbym się, gdybym tylko jeździł z zespołem i grał. Może wtedy już by mi się nawet nie chciało, bo byłbym zmęczony tym trybem, który absorbuje dużo energii. Muszę gdzieś ładować akumulator i gdy w tym domu się tak wynudzę, bo niewiele się dzieje, to urywam się w trasę. Ja i moja rodzina żyjemy już tak od paru ładnych lat, więc oswoiliśmy się z tym i wszystko się ładnie układa. Na pewno ten spokój i pewna proza dnia codziennego są potrzebne, a wręcz niezbędne.

Pana córeczki są jeszcze małe, ale gdy za kilka czy kilkanaście lat pokaże im pan płytę „Dzieciom”, to jaka może być ich reakcja? Czy te ważne treści opakowane w bajkowe formy mogą stanowić swego rodzaju wprowadzenie w dorosłość?

Musiałbym o sobie myśleć, że mam takie zadęcie dydaktyczne, a tak nie jest. Sam rozmyślam i raczej samemu sobie próbuję odpowiedzieć na pytania, które gdzieś pojawiają się w głowie, ale chyba o to chodzi, aby ktoś dalej się z tym identyfikował i stawiał sobie podobne pytania. Oczywiście, myślę o tym, że jak będą dorastać, to zetkną się z moją twórczością, ale nie jestem w stanie przewidzieć, jak ją odbiorą.

Przejawiają już jakieś predyspozycje muzyczne? Lubią, jak tata im gra?

Niespecjalnie, bo ja gram zawsze dla siebie, jestem wtedy od razu nieobecny i one tego nie lubią. Mam taki mały wzmacniacz i gitarę elektryczną w domu, więc ostatnio sobie dużo brzdąkam, kiedy tylko mam możliwość, a one zaraz podchodzą i mi to wyłączają albo krzyczą „Mamo! A tata znowu gra!”. Jestem taki prześladowany, jeśli o to chodzi, ale trudno się dziwić. Praktycznie co weekend gramy trzy koncerty, więc cztery dni nie ma mnie w domu. Później jedziemy na Białoruś, będzie też jakiś pobyt w studio. Często jestem w wyjazdach, dlatego gdy już jestem w domu, to niech już będę. Jednak w głowie ta muzyka cały czas jest. To pragnienie, aby zrobić coś nowego i jakoś wyrazić się, ale nie gram dla kogoś. Gdy zaczynam to robić, zamykam się.

W swoich tekstach często porusza pan kwestie Boga. Wiem, że wierzy pan jakąś siłę wyższą, która sprawuje pieczę nad światem, ale odrzuca kościół jako sformalizowaną instytucję. Skąd taka decyzja?

Dla mnie niepotrzebny jest pośrednik w formie kościoła katolickiego. On kulturowo mnie też jakoś ukształtował, bo w tym wyrosłem, natomiast później coś we mnie obumarło. Przynajmniej na razie nie czuję potrzeby, aby poruszać się w ramach takiego rytuału ani mieć jakiegoś innego przedstawiciela. Musi to być „peer to peer”, czyli Bóg i ja. Tak go nazywam, bo wychowałem się w kulturze chrześcijańskiej i wierze katolickiej, więc wyobraża się tego Boga jako postać, ale coraz mniej o tym myślę w ten sposób. Chodzi o jakąś energię, która w moim odczuciu jest sprzyjająca i wychodzi człowiekowi naprzeciw. Mam takie poczucie, że wszystko, co mnie spotyka i dzieje się na świecie, czemuś służy, nawet z tymi cierpieniami i niepokojami. Poddaję się, mam ufność i wierzę. Nie wiem w co, ale wierzę.

Pochyla się pan czasami nad rozważaniami eschatologicznymi i tym, co czeka człowieka po śmierci, czy będzie to niebo, piekło, czy też coś zgoła innego?

Raczej nie myślę w kategoriach nieba i piekła. Bardziej koncentruję się na tym, co jest tutaj i teraz, a myśl o tym, co będzie potem tylko dopuszczam. Jedyne, co jest pewne, to śmierć i podatki. Zegar tyka, czas jest nam dany i trzeba się jakoś w tym wszystkim odnaleźć. Chyba chodzi o to, aby wykorzystać go jak najlepiej. W swojej twórczości poświęcałem dużo czasu i uwagi śmierci, bo w pewien sposób mnie to frapowało. Żeby zacząć żyć, trzeba zdać sobie sprawę z faktu istnienia śmierci i się z nią pogodzić. To stanowi paradoks, ale chyba cały świat jest zbudowany z paradoksów, bo zauważam ich coraz więcej dookoła siebie.

Przy temacie śmierci przychodzi mi na myśl zakład Pascala, mówiący o tym, że lepiej jest wierzyć w Boga. Jeśli on faktycznie istnieje, to trafimy wtedy do nieba, a jeżeli nie, to po prostu godnie spędzimy życie i niczego nie stracimy.

Nie kalkuluję tak. Trzeba sobie życie dobrze ułożyć, żeby się później nie wyłożyć. Wtedy człowiek zaczyna rachować, a jeśli próbuje coś ugrać, to wtedy życie traci na wartości. Każdy sam musi zdać sobie sprawę z tego czy wierzy i w co wierzy. Nie przeszkadza mi to, gdy ktoś nie wierzy. Zniechęca mnie, gdy ktoś jest agresywny albo radykalny. Z drugiej jednak strony myślę, że fakt wywoływania we mnie tych emocji przez takich ludzi też musi czemuś służyć. Mam taką naturę, że wydaje mi się, iż wszystko jest po coś. Jestem głęboko wierzący, tylko nie wiem w co, ale może kiedyś do tego dojdę.

Czyli muzyka jest taką formą poszukiwania i próbą znalezienia wyjaśnienia tych wątpliwości?

Oczywiście. Gdyby nie ta muzyka, do której jestem zmuszony pisać teksty, to też bym się nie zastanawiał nad tym, aby tworzyć takie liryki, które w jakiś sposób mnie wyrażą i spodobają się publiczności, zwrócą jej uwagę. To jest swego rodzaju manifest. Lubię słowa i uwielbiam się nimi bawić, na podobnej zasadzie, jak z dźwiękami. Gdy długo nie piszę, to poszczególne frazy gdzieś chodzą mi po głowie, zapisuję je. Później następuje żmudny i mozolny proces układania ich w całość. Czasami trochę się zniechęcam, mam też trudności z urzeczywistnieniem swoich zamiarów, ale pomaga mi myśl, że piosenka wymaga tekstu, dlatego muszę się zebrać i przez to przebrnąć. Gdyby tak nie było, to pewnie wszystko spaliłoby na panewce, a ja stanąłby w pół drogi. Zmusza mnie to do działania, bo inaczej byłbym w wiecznym suspensie. Coś chciałbym zrobić, ale zawsze trochę brakowałoby mi siły, ciut energii, a zadania działają na mnie mobilizująco. Gdy już weszliśmy na tę scenę, to musimy konsekwentnie podejmować dalsze kroki. Mamy wydawnictwa – gdy wiem, że wydaliśmy płytę na wiosnę, to tak za trzy lata będzie następna i tak się to wszystko toczy. Może przyjdzie forma, może nie. Fajnie by było, gdyby jednak tak się stało.

Gdyby nie był pan muzykiem, to próbowałby znaleźć inny sposób, aby dać ujście swoim emocjom i rozterkom?

Tego nie wiem, ale jestem osobą emocjonalną, a scena jest idealnym miejscem dla ludzi, którzy chcą te swoje odczucia wyrazić. Na pewno występy pomagają mi w wyszumieniu się, żebym się trochę na tej scenie powygłupiał, może wzruszył. Sprzyja mi to.

Zawsze byliście zespołem oryginalnym, mieszającym różne gatunki muzyczne. Także „Dzieciom” jest bardzo eklektyczna. Czy zważacie na jakieś oczekiwania fanów, czy jednak myślicie, że zdążyli oni już przywyknąć do tej waszej różnorodności i już nic ich nie zaskoczy?

Rzeczywiście ukuliśmy taki termin, że jesteśmy zespołem, który pali za sobą mosty. Nie odcinamy kuponów, tylko wciąż idziemy dalej i poszukujemy. Czasami łapiemy się na tym, że za bardzo napinamy się, aby odciąć się od tego, co robiliśmy wcześniej. Tę płytę chcieliśmy zrobić spontanicznie. Nie zastanawiać się, aby to, co będziemy grali, było w kontrze do poprzednich krążków. Te piosenki komponowaliśmy swobodnie podczas dwutygodniowego wyjazdu w Bieszczady. Tak nam się udało, że „Dzieciom” jest inna niż wszystkie, ale to wszystko przez to, że została stworzona pod wpływem chwili. Artysta, jeśli ma energię i pragnienie, aby tworzyć, to musi to robić w sposób oryginalny. Znaleźć taki język, który skupia uwagę. Na tym to polega, aby wyrazić się autorsko, ale też żeby trafić do umysłów odbiorców. Przez to stara się dobrać fajne dźwięki i słowa, które kogoś chwycą.

Wszystkie płyty są inne, ale każda z osobna stanowi koncept album. Jak to się dzieje? Czy najpierw pojawia się jakaś historia i pod nią tworzycie utwory, czy jednak kawałki tworzone w jednym czasie, pod wpływem tożsamych inspiracji same owijają się wokół konkretnych tematów?

Przy okazji ostatniej płyty to było tak, że miałem pomysł na solowy album. Zacząłem robić piosenki, ale nie byłem w stanie tego skończyć i zabrnąłem w ślepy zaułek, bo po prostu brakowało mi na to czasu. Pomyślałem, że moglibyśmy to zrobić z Lao Che, z takim dużym potencjałem muzycznym, bo przy sześciu osobach występuje bogactwo możliwości. Gdy jechaliśmy w góry, to powiedziałem chłopakom, że chciałbym ten pomysł przedsięwziąć, więc wstępnie wiedzieliśmy, jakie zadęcie będzie miał ten album, jaki będzie temat i atmosfera. Zespół poczuł się też nieco spokojniej, bo mieliśmy koncepcję krążka, a to jest bardzo istotne. Później komponowaliśmy w otwarty sposób i już tylko wybieraliśmy utwory, które nam się bardziej podobają.

Szerszemu gronu słuchaczy możecie kojarzyć się głównie z płytą „Powstanie Warszawskie”. Powiedział pan, że już się od niej odcinacie, nie gracie tych utworów na koncertach. Gdyby jednak pojawił się podobny projekt, to rozważylibyście, czy się na niego zgodzić, czy definitywnie macie dosyć takich formuł?

Mówią o nas, że jesteśmy najbardziej znani przez pryzmat tego albumu, a nie gramy go już od lat. Przez jakiś czas nie prezentowaliśmy go na koncertach wcale, później zdarzały nam się pojedyncze występy – w Jarocinie, w Muzeum Powstania Warszawskiego, na festiwalu w Cieszanowie i ostatni raz w tym roku we Wrocławiu. Myślę, że ktoś, kto nas zna, wie, jaka jest odpowiedź na to pytanie. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nie będziemy już robić płyt tak ściśle konceptualnych. Mamy do niej dystans, była fajnym okresem w naszej twórczości, ale już nie czujemy do tego materiału mięty. Podczas tych występów blokowych, podczas których chronologicznie graliśmy tylko ten album w całości, musieliśmy jakoś sztucznie ładować emocje, bo już tych kawałków nie czujemy. Nie jest to już awangarda, a fakt jej bycia jakiś czas temu wpływał na jej atrakcyjność. Zostało to nagrane i stanowi nasze dziedzictwo, ale chyba raczej już do tego nie wrócimy.

Połączyliście swoje siły z zespołem Pink Freud i stworzyliście genialny projekt Jazzombie. Skąd zrodził się pomysł powołania go do życia i jak poznaliście się z Wojtkiem Mazolewskim i spółką?

Poznaliśmy się przy okazji Męskiego Grania bodajże w 2011 roku. Komplementowaliśmy się nawzajem. Im podobały się nasze koncerty, nam ich występy i Wojtek rzucił pomysł, że może byśmy zagrali razem trasę. Chłopaki przyjechali do nas do Płocka i mieliśmy próby, bo skoro koncertowaliśmy wspólnie, to moglibyśmy też coś kolektywnie stworzyć. Powstała idea, aby odświeżyć ten nasz niegdysiejszy projekt Koli i wykorzystać parę tekstów i zrobił się z tego taki tygielek. Później okazało się, że ta trasa wyszła rewelacyjnie, chcieliśmy pociągnąć to dalej, więc zdecydowaliśmy się, aby pojechać do studia w czerwcu tego roku. Przez 10 dni na powietrzu bardzo spontanicznie nagraliśmy płytę.

Czyli jest ona już gotowa? Mógłby pan zdradzić coś więcej na temat tego albumu?

Płyta jest prawie gotowa, bo mam do wgrania jeszcze trzy teksty. Zrobiliśmy kilkadziesiąt kompozycji, a na krążek zostało wybranych kilkanaście. Podczas tej sesji właściwie nie wiedzieliśmy, o czym będzie ten album i dwa dni przed wyjazdem wpadłem na pomysł, że to będą erotyki. Nie będą to autorskie teksty, bo zajęłoby mi bardzo dużo czasu, aby to przygotować. Dlatego posiłkowałem się wierszami Juliana Tuwima, Jana Brzechwy, Czesława Miłosza, Charlesa Bukowskiego, Emila Zegadłowicza, także Wisławy Szymborskiej i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, bo kobiece stanowisko też było fajnie przedstawić. Pięć dni nagrywaliśmy muzykę, a następnie przez pięć dni ja spontanicznie rejestrowałem wokale. Robiłem tak po raz pierwszy, bo nie byłem przygotowany, nie miałem żadnych podkładów. Nagraliśmy coś i trzeba było zaśpiewać, więc robiłem to z kartką. Wyszła bardzo ciekawa płyta, która ukaże się w marcu przyszłego roku. Teraz muszę dorobić jeszcze dwa teksty z wierszy Tuwima, jeden erotyk napisałem sam.  Pojedziemy do studia Rolling Tapes, gdzie nagrywaliśmy płytę i to zrobimy. Po jej ukazaniu znowu pojedziemy w trasę. Mamy z chłopakami z Lao Che apetyt na nią, bo będzie to coś innego. Mamy już zabukowane koncerty. Mam nadzieję, że jakieś festiwale też obskoczymy, bo to jest bardzo wdzięczne miejsce, aby pojawić się z takim projektem. Plany na przyszły rok są bogate, bo chcielibyśmy we wrześniu znowu jechać w Bieszczady.

Wojciech Waglewski powiedział kiedyś, że on nie lubi grać na festiwalach, bo percepcja słuchaczy jest ograniczona i ten odbiorca po paru godzinach już nie przetwarza tej muzyki.

Nikt nie jest w stanie, dlatego na festiwalach publiczność intensywnie przemieszcza się. Trochę tu posłucha, trochę tam. Taka jest jego natura i na pewno jest to inne niż taki autorski koncert. Jednak jest to na swój sposób fajne. Poruszamy się tam w odmiennym sosie, bo gdyby grać tylko w klubach, to można by się tym znudzić. Dlatego są plenery, kluby, festiwale – zmienia się to w trakcie roku i następuje wariacja. Wszystko jest potrzebne, bo w jakiś sposób nas kształtuje.

Byłam na dwóch koncertach Jazzombie i były fantastyczne. Widać było, że świetnie bawiliście się na scenie, sporo improwizowaliście. Było dużo pozytywnej energii i solidnego grania. Udało wam się przenieść ten klimat na płytę?

Tak, jak najbardziej. Aranże powstawały w takiej wersji „open”, ale trochę próbowaliśmy je przekształcić na formy piosenkowe. To będzie jednak zupełnie inne granie od tego, które przedstawiliśmy wtedy na koncertach. Fajnie, że poszliśmy dalej. Jesteśmy teraz w takim miejscu, że dla nas samych jest zdumiewające, że tak udało nam się to zrobić.

Przy nagrywaniu płyt współpracowaliście z wieloma producentami, jak Emade, Eddie Stevens, Marcin Bors czy Sławek Janowski. Mógłby pan wskazać, z którym z nich pracowało wam się najlepiej lub jakoś ich porównać?

Każdy jest inny i ma swoje wady i zalety. To były fajne przygody, bo zawsze współprodukujemy płyty i mocno się w to angażujemy, ale przy tych pierwszych robiliśmy to praktycznie sami. Od krążka „Prąd stały / Prąd zmienny” posiłkujemy się kimś, bo chcemy, żeby naszą muzykę na albumie ukształtował ktoś, kto nada jej jeszcze dodatkowe zawirowania. Zawsze jest to wartość dodana i pomaga zespołowi rozwijać swoją świadomość muzyczną. Producenci stosunkują się do naszych poczynań, sugerują coś. Jeden udziela więcej rad i jest bardziej obscesowy, inny mniej. Każdy jest odmienny, dlatego zbieramy różne doświadczenia. Przy okazji krążka „Soundtrack” Eddie Stevens miał duży wpływ na muzykę, bo chcieliśmy go włączyć do tego projektu jako członka zespołu. Najmniej na brzmienie oddziaływał Emade, bo takie mieliśmy założenie akurat na ten projekt. Bardziej zajmował się dźwiękiem i oczywiście, dawał nam sporo wskazówek, ale w sposób subtelny. Praca z Marcinem Borsem przy płycie „Prąd stały / Prąd zmienny” to dla nas duża zmiana związana z tym, jak on to ostatecznie zmiksował.

Komentarze: