Amerykański zespół supportujący podczas europejskiej trasy jedną z legend światowego rocka, wpada na koncert do kameralnego klubu w sercu stolicy Górnego Śląska. Przyznacie sami – taka sytuacja nie zdarza się zbyt często... Już ten fakt był wystarczającym powodem, by w piątkowy wieczór odwiedzić „Katofonię”.
Tyler Bryant & The Shakedown rozgrzewają publiczność przed koncertami AC/DC. Przeskok ze stadionów do ciasnej sali katowickiego klubu mógł być dla nich szokiem na miarę różnicy czasu pomiędzy USA i Europą, ale... nic z tych rzeczy. Dali taki show, że buty spadały, a gęsia skórka latała po ciele raz po raz.
Brzmienie - żyleta! Czad niemiłosierny. Zacząłem się nawet obawiać, czy ściany oraz podłoga leciwej kamienicy wytrzymają taką lawinę dźwięków. Perspektywa wylądowania piętro niżej w chińskiej restauracji raczej nie napawała optymizmem ;)
Co to był za koncert... Potężne gitarowe riffy, pełen pasji śpiew Tylera, szalone perkusyjne solo (pałker bezceremonialnie wytargał jeden z garów przed scenę i okładał go parę dobrych minut), bas wiercący bebechy... Dla równowagi zapodali też parę łagodniejszych utworów, utrzymanych w klimacie amerykańskiego Południa.
Czterech młokosów, ale klasykę rocka i bluesa mają we krwi. Standard „Got My Mojo Workin'” w ich opracowaniu to był strzał na miarę „How Many More Times” Zeppelinów z ich debiutanckiej płyty. Właśnie! Niegdyś zastanawiałem się jak mogły wyglądać wczesne, klubowe koncerty Led Zeppelin. Po piątkowym występie Tylera & The Shakedown już wiem...
„To był zaszczyt grać w Waszym mieście. Wrócimy do Was tak szybko, jak to możliwe”. Oby jak najszybciej!!!
Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła rodzima Coria. Zaprezentowali się solidnie, ale z całym szacunkiem dla zespołu. Popis Tyler Bryant & The Shakedown był jak przesiadka z Poloneza Caro na DK 88 do Corvetty na Route 66....