Ich trasy koncertowe nie trwają długo. Nie zaliczają kilkunastu czy kilkudziesięciu miast, a jedynie kilka. Te parę koncertów w roku niemal zawsze się wyprzedaje. Są znani, ale to nie ten typ sławy, do którego przyzwyczailiśmy się, mówiąc o rockowych czy metalowych zespołach. Mowa oczywiście o Wardrunie.
W tym roku zespół postanowił zaszaleć i zagrać w Polsce aż dwa koncerty! Przy czym na całej trasie było ich… sześć. Zatem można powiedzieć, że Polska skradła 1/3 całej trasy! Ale myślę, że nieprzypadkowo. Zespół odwiedzał nasz kraj wcześniej dwukrotnie, sam Einar Selvik solo był raz. I mam wrażenie, że Selvik, jako artysta, czuje się w Polsce po prostu dobrze.
Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu zdawał się być dobrym wyborem, zważywszy na pozytywne opinie o nagłośnieniu i całej akustyce miejsca. Chociaż myślę, a jest to jedynie moja prywatna opinia, że najlepszym nagłośnieniem dla zespołu Warduna byłoby echo norweskich gór. Nie jednak ma co narzekać, Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu dał sobie świetnie radę.
W tym roku Wardruna postawiła na lekkie zaskoczenie i przywiozła ze sobą support – szwedzki Kaunan (Einar solo również miał support, ale nie chcę tutaj łączyć koncertów Wardruny i Einara, bo są dwoma oddzielnymi sprawami). Nie ma się nad czym rozwodzić – 3 muzyków, 3-4 instrumenty, typowy nordic folk. Bardzo dobry nordic folk. Ale wiecie… o ile Kaunan odtwarza dawną muzykę i robi to bardzo wiernie, tak Wardruna zabiera nas w duchową podróż, a Einar błogosławi widzów swoim głosem po staronorwesku. Niemniej, Kaunan miał przed sobą nie lada wyzwanie, z którym w mojej opinii sobie poradził, bo, uwierzcie mi, nie jest łatwo supportować Wardrunę.
Jeśli ktoś spodziewał się, że na scenie będą fajerwerki, wielkie dekoracje i cuda na kiju – to chyba trochę pomylił drzwi. Jedyny zabieg na scenie to piękna gra świateł dająca wrażenie przestrzeni i czegoś w rodzaju duchów z cieni w tle. Nie ma przemów między utworami, nie ma zmiany scenografii. Jest tylko dźwięk i wokal. Głos Einara jest nie do wyparcia z pamięci, nie do podrobienia i nie sposób się nim nie zachwycić. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że Einar przeżywa to wszystko całym sobą: ma się wrażenie, że on nie tylko śpiewa – on się modli! Może to, co napiszę, wzbudzi oburzenie, ale uważam, że Selvik ma w sobie więcej duchowości niż niejeden kapłan. Nie zapominajmy jeszcze o Lindy, która wokalnie stoi na równi z Selvikiem. Jest w niej coś takiego poruszającego – niezwykła skromność, skupienie i przede wszystkim kawał wielkiego głosu. Lindy pozostaje także najbardziej ruchliwą osobą na scenie, a tak prawdę powiedziawszy – jedyną ruszającą się osobą w zespole. Zresztą, patrząc na zespół ma się wrażenie, że każdy jest skupiony na własnej części do odegrania i nikogo nie interesują współtowarzysze, tak jakby w zespole nie istniała żadna więź. Myślę, że to tylko pozory, że skupienie jest częścią całego repertuaru, że to co robią, jest poważne i wymaga skupienia duchowego wewnątrz siebie – co potęguje tylko prawdziwość tego, co mają do przekazania.
Cóż więcej można powiedzieć o Wardrunie, oprócz tego, że jest to piękne duchowe przeżycie? Jeśli robisz coś z sercem, jeśli robisz coś prawdziwie, odniesiesz sukces, bo prawda zawsze obroni się sama. I nie, moi drodzy, to nie miała być gadka o popularnym ostatnio rozwoju osobistym. To miało być wytłumaczenie, skąd się wzięła połowa sukcesu Wardruny – bo drugą połową był serial „Wikingowie”. Niemniej, polecam zobaczyć Wardrunę chociaż raz w życiu. Nie zawiedziecie się. Gwarantuję!