Zakończyła się jubileuszowa 10. edycja festiwalu Sacrum Profanum. Trwającą ponad tydzień ucztę dla fanów muzyki z pogranicza gatunków, wymykającej się jednoznacznej klasyfikacji zakończyły dwa finałowe koncerty (a właściwie trzy, gdyż jeden, ze względu na ogromne zainteresowanie, powtórzono) na pewno na długo pozostaną w pamięci tych, którzy mogli ich wysłuchać.
Koncerty odbyły się w świetnie już znanej bywalcom Sacrum Profanum hali ocynowni ArcelorMittal Poland w Krakowie. W sobotę 15 września odbył się tam koncert zatytułowany "Polish Icons", a tytuł ten odnosił się do największych polskich kompozytorów współczesnych, których utwory stanowiły główną oś tego przedsięwzięcia. Koncert miał szczególną formę i podzielony był na cztery części, z kolei każda z nich składała się z wykonania przez jedną z gwiazd, czyli kwartet smyczkowy Kronos Quartet, oryginalnej kompozycji, po czym inni wykonawcy prezentowali jej remixy. A utwory to mistrzostwo w swoim gatunku o czym świadczą same nazwiska kompozytorów: Krzysztof Penderecki (który był honorowym gościem koncertu), Henryk Mikołaj Górecki, Witold Lutosławski i Wojciech Kilar.
Swego rodzaju gospodarzem koncertu był powracający na scenę (a podobno również do studia), ku wielkiej radości fanów, duet Skalpel (Igor Pudło i Marcin Cichy), który zaprezentował swoją wersję każdego z utworów. Jeśli ktoś obawiał się, że długa przerwa w działalności zespołu może wpłynąć na spadek ich formy, może o tych obawach zapomnieć. Podobno jest szansa, że zaprezentowane przez Skalpel utwory zostaną również nagrane na płycie - polecam wszystkim! I przy okazji uspokajam wszystkich, którym muzyka współczesna wydaje się obca - był to tylko punkt wyjścia dla poczynań Skalpela i innych artystów, efekt finalny przypadł do gustu, jak sądzę, także tym, którzy na co dzień niewiele mają do czynienia z dźwiękami z filharmonii. Zresztą niesamowity aplauz wzbudziło także wykonanie przez Kronos Qurter "Orawy" Wojciecha Kilara.
Pora wymienić pozostałych wykonawców tego koncertu, bo przecież możliwość usłyszenia ich twórczości była również nie lada gratką dla publiczności. W sobotni wieczór, poza wspomnianymi wcześniej artystami, wystąpili mianowicie: DJ Vadim, Grasscut, King Cannibal (którego interpretacja utworu Lutosławskiego bardzo mi się spodobała) oraz DJ Food.
Całość spektaklu dopełniała znakomita oprawa graficzna i gra świateł. W pierwszym utworze mogliśmy na przykład obserwować przesuwający się przed oczami zapis nutowego, z którego grali odwróceni plecami do widzów muzycy Kronos Quartet. Jak wiadomo sam zapis nutowy współczesnych kompozytorów może już pretendować do miana dzieła sztuki, a był to tylko wstęp do tego, czego świadkami byliśmy w trakcie tego wieczoru.
Ci, którym spodobała się gra Kronos Quartetu, mogli posłuchać jej jeszcze raz już następnego wieczoru w tym samym miejscu. Dwa utwory w ich wykonaniu usłyszeliśmy na wstępie niedzielnego koncertu. Drugi z nich to interpretacja utworu głównej gwiazdy tego wieczoru, czyli grupy Sigur Rós. Bez wątpienia to właśnie na nich czekała publiczność tego wieczoru. I bez wątpienia nie zawiodła się!
Sigur Rós zagrali świetny koncert. Brzmienie grupy wzbogacone sekcją dętą i smyczkami dało niesamowity efekt w hali krakowskiej huty. Artyści zaprezentowali przekrojowy materiał z wszystkich wydanych dotychczas płyt, przy czym wykonanie poszczególnych utworów czasami różniło się nieco od oryginałów. Legendarny już smyczek Jónsiego wydobywał z jego gitary niesamowitą siłę, w tyle nie pozostawali inni muzycy. Można było odnieść wrażenie, że pulsujący rytm perkusji rozsadza halę, z podobną mocą pracował także bas. Oczywiście były też spokojne momenty, tak przecież charakterystyczne dla muzyki zespołu, a nawet chwile przedłużającej się ciszy wbudowanej w utwór. Usatysfakcjonowani byli również wielbiciele falsetu Jónsiego. Świetny efekt dźwiękowy powstał także wtedy gdy wokalista śpiewał wprost w rezonujące struny gitary.
Finał koncertu to kilkunastominutowa wersja kompozycji "Popplagið" - apogeum mocy dźwięków, a także oślepiających publiczność świateł .
Po koncercie wspomniany już smyczek lidera (a właściwie jego szczątki) trafił w ręce widzów, a raczej jednego szczęśliwca. Takie trofeum to z pewnością pamiątka na całe życie. Ale nawet ci, którzy nie mieli tyle szczęścia na długo zapamiętają to wydarzenie. A najlepszą chyba recenzją koncertu jest fakt, że wielu spośród tych, którzy uczestniczyli w nim w niedzielę, zafundowało sobie powtórkę w poniedziałek!