Nic nie jest tym, czym się wydaje. „The Trip” – taki tytuł nosi najnowsza płyta Smolika, a także film autorstwa duetu Kissinger Twins. The Trip to unikatowe multimedialne przedsięwzięcie w skład którego wchodzą: interaktywny film, dedykowana strona internetowa oraz płyta. Smolik jest autorem niezwykłej muzyki, która jest nieodłączną częścią tego projektu.
Krążek zawiera pełne wersje utworów, które stanowią ścieżkę dźwiękową opowieści o wielkiej medialnej mistyfikacji. The Trip to historia filmowca Jacka Torrenca, który w 1969 roku zabrał Amerykę na księżyc…
Dla mnie jest to gra, artystyczna konwencja, jak najbardziej, bo staram się tego nie traktować dosłownie – jako przekazu w jasny sposób nacechowanego politycznie. W filmie postawiono jedną hipotezę, która ciągnie za sobą kolejne. On podważa na moment naszą pewność, którą teoretycznie na co dzień posiadamy, że świat wygląda właśnie tak, jak myślimy. Mówi o tym, że nasze życie warunkują nowoczesne technologie, a łatwo stać się zakładnikiem techniki, która zaczyna nas przerastać.
Wydaje mi się, że dziś w muzie – nie tylko w muzie, ale w niej szczególnie – forma jest bardzo znaczącym artefaktem. Zauważ, że jest coraz mniej świetnych piosenek, takich prawdziwych kompozycji, które przetrwają i będą grane przy ogniskach na gitarach, albo na pianinach w szkołach. Jest mnóstwo świetnej muzy, ale ona się objawia tym specyficznym brzmieniem, dobraniem komponentów, a niekoniecznie tym, co jest podstawową rzeczą, czyli harmonią i bardzo silną linią melodyczną.
Nie było to celowe w tym sensie, że pomyślałem sobie, że „teraz zrobię kawałek jak Tom Waits”. Akurat to jest taka muzyka, którą bardzo nasiąkłem, bo słuchałem jej w okresie studiów. I to pewnie gdzieś pobrzmiewa. Jak sobie myślę o trochę złowrogim retro, o czymś, co nie jest prostym easy listeningiem, typu Burt Bacharach, a właśnie czymś trochę brudnym, południowym, karaibskim, nieco pijackim, to wychodzi mi Tom Waits. Natomiast generalnie cała płyta jest bardzo eklektyczna. Każdy kawałek jest z innej bajki, chociaż razem tworzą one spójną całość.
Jest dużo muzyki z lat 70. typu Stan Getz, Astrud Gilberto, Gilberto Gil, Lalo Shifrin. Pewną wypadkową było też brzmienie Ennio Morricone, choćby ze spaghetti westernów, tam gdzie jest mnóstwo przesterowanych gitar. Co jeszcze… Jest dużo muzyki filmowej, ale muzyki filmowej z tamtych czasów. Zresztą ludzie kojarzą dzisiaj często takie brzmienia, dzięki filmom Tarantino, bo on używał mnóstwo kawałków utrzymanych w takim klimacie.
Libretto jest mocne, bo to opowieść faceta po przejściach. Gość opowiada o różnych rzeczach i emocjach. Wiadomo, że jest ścigany, że musi uciekać, że zostawia za sobą trudną przeszłość. Ale kiedy już znajduje się na wyspie, gdzie są palmy i szumi ocean, wycisza się. Doświadcza szczęścia z daleka od świata. Dlatego też muzyka, która mu towarzyszy, musiała być zróżnicowana.