Zapraszamy do oglądania zdjęć i lektury relacji z koncertu grup Kissin' Dynamite, Dynazty, Formosa i League Of Distortion w berlińskim Columbia Theater!
W 2022 roku świat zaczął wracać do normalności. Wreszcie na pełną skalę wróciła też muzyka na żywo. Choć w moim przypadku minione 12 miesięcy nie były aż tak zagęszczone koncertami, jak to bywało przed pandemią, generalnie nie mam na co narzekać. Po dwóch ciężkich latach do zestawu wróciły koncerty zagranicznych artystów – i to w większości poza granicami Polski, co siłą rzeczy wiązało się z odkrywaniem nowych miejsc (a jest to w moim przypadku coś, co „tygryski lubią najbardziej”).
Rok, w którym zobaczyłem na żywo między innymi takie zespoły, jak Gotthard, Magnum, KISS, The Rolling Stones, Reckless Love, Eclipse, H.E.A.T czy Wardruna, planowałem zamknąć z przytupem – wyprawą do mroźnej Norwegii na festiwal Oslo Rock Out, gdzie obok wspomnianych wyżej szwedzkich formacji Eclipse i H.E.A.T pojawić się miały takie tuzy melodyjnego rocka, jak skandynawskie grupy Crazy Lixx, The Cruel Intentions i Wildnite, były frontman legendarnego fińskiego Hanoi Rocks – Michael Monroe czy – last but not least – wywodząca się z Walii wschodząca gwiazda gatunku, Chez Kane. Niestety, niedługo przed planowanym terminem festiwalu organizująca go agencja TADC – dotychczasowy gigant koncertowy w tej części Europy – ogłosiła upadłość, co wiązało się z odwołaniem większości planowanych przez nią imprez.
Na szczęście, mniej więcej w tym samym czasie w sieci pojawiła się informacja, że do zaplanowanej na przełom grudnia i stycznia trasy bardzo lubianej przeze mnie niemieckiej grupy Kissin' Dynamite dołącza formacja, której losy śledzę od ponad dekady, a jakimś cudem nie było mi wciąż dane jej zobaczyć na żywo – Dynazty (mój przeprowadzony niedawno wywiad z jej liderem, Nilsem Molinem, znajdziecie w linku umieszczonym poniżej). Berlin, 29 grudnia? To zdecydowanie brzmiało jak plan na odpowiednie zakończenie roku!
Nie będę Was, drodzy Czytelnicy zanudzał szczegółami wyprawy – wspomnę tylko, że po dotarciu do stolicy Niemiec udało mi się w niecałe 3 godziny zahaczyć dwa duże sklepy z muzyką i pięć lokalnych komisów płytowych, więc na koncert szedłem już dość mocno obkupiony (a jeszcze kilka pozycji dorzuciłem później na stanowiskach merchu gwiazd wieczoru). Berlin definitywnie oferuje wiele fanom wszelakiej muzyki – choć, jeśli mam być szczery, z mojej perspektywy jednak przegrywa ze Sztokholmem czy Londynem, gdzie płyt podchodzących pod moje gusta znalazłem zdecydowanie więcej.
Długa na kilkaset metrów kolejka fanów oczekujących na wejście do Columbia Theater zwiastowała, że choć koncert nie miał statusu „sold out”, będzie na nim ciasno. I rzeczywiście, było – tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych lokalizacji na tej trasie (choćby w Monachium i Filderstadt) sala, w której miał odbyć się koncert, była zdumiewająco mała (a dostęp do szatni był koszmarny). Na szczęście, nie wpłynęło to na jakość odbioru poszczególnych występów (choć jako fotograf mógłbym trochę ponarzekać na wysokość sceny, ale nie będę małostkowy…).
Wieczór rozpoczął się od krótkiego występu formacji League Of Distortion, w której na wokalu udziela się Anna Brunner – życiowa partnerka Hannesa Brauna, lidera Kissin' Dynamite. Nie chcę mówić, że był to jedyny powód, dla którego dla League Of Distortion znalazło się miejsce w line-upie tej trasy – jednak z całą pewnością był on jednym z ważniejszych. Grupa, która niedawno wydała swój debiutancki krążek, stylowo pasowałaby bardziej do takich zespołów, jak Evanescence, Nightwish czy Within Temptation – z brzmieniem Kissin' Dynamite ma więc raczej niewiele wspólnego i nie jestem pewien, czy uczestnicy tego wydarzenia (a w zasadzie całej trasy) stanowią właściwy target ich twórczości. Trzeba jednak oddać Annie, że wokal ma naprawdę mocny i znakomicie się odnajduje na scenie, więc z całą pewnością przed nią i jej zespołem długa, owocna w sukcesy kariera.
W zupełnie innym klimacie, bardziej dopasowanym do twórczości dwóch najważniejszych gwiazd wieczoru, utrzymana jest muzyka kolejnego supportu – grupy Formosa. Zespół stworzony przez trzech znających się od przedszkola (!) kumpli z okolic Essen prezentuje szaloną odmianę hard rocka, okraszoną specyficzną mieszanką southernowych, punkowych i glamowych wpływów oraz dość frywolnymi, zabawnymi tekstami (wystarczy spojrzeć na tytuły takie jak „Fuck Up Your Liver”, „Her Mama” czy „Johnny The Beaver” – i już wiadomo, o czym mówię…). Szczególnie mocne wrażenie pozostawił po sobie frontman grupy, Nik Bird, który nieustannie skakał po scenie i w trakcie około 40-minutowego seta bodaj trzykrotnie zmienił strój – w pewnym momencie stając przed mikrofonem w niewątpliwie nawiązującym do jego nazwiska płaszczu imitującym... wielkiego, czarnego ptaka.
Publika była już dość mocno rozgrzana, gdy scenę w swe posiadanie objęli muzycy Dynazty na czele z charyzmatycznym Nilsem Molinem. Artysta na co dzień udzielający się także w innym szwedzkim zespole Amaranthe uznawany jest za jednego z najlepszych rockowo-metalowych frontmanów młodego pokolenia – co udowadniał na każdym kroku czwartkowego występu na deskach Columbia Theater, zaczynając od fantastycznie wykonanego kawałka „In The Arms Of The Devil”, poprzez na wpół operowy numer „Waterfall”, aż po kończącą krótki (bo składający się zaledwie z 10 pozycji) zestaw przebojową piosenkę „The Human Paradox”. Nienaganny wokal to jedno – ale ten sceniczny magnetyzm! Chociaż miałem okazję już wcześniej dwukrotnie oglądać na żywo Nilsa z Amaranthe, dopiero widząc go na scenie z Dynazty mogłem przekonać się o pełni jego umiejętności – podczas gdy u boku Elize Ryd chwilami zdaje się on być jedynie paziem służącym królowej, w trakcie występów z Dynazty to on jest jedynym suwerenem sceny, który w momencie chwycenia za mikrofon podbija serca dosłownie wszystkich widzów. Oczywiście, dzielnie sekundują mu pozostali członkowie grupy – w szczególności gitarzysta Love Magnusson i przesympatyczny perkusista Georg Härnsten Egg, który mimo ograniczonego czasu dostał nawet szansę na popisanie się pełną ekspresji solówką. W ogólnym rozrachunku zespół dał fantastyczny, klasowy występ – ale przecież właśnie tego się spodziewałem!
O ile moje oczekiwania w stosunku do Dynazty od początku były wysokie i zostały spełnione z nawiązką, o tyle nie do końca byłem pewien, czego spodziewać się po headlinerach wieczoru. Wprawdzie muzycy Kissin' Dynamite dwukrotnie grali już w Polsce, jednak przez opieszałość mojego ówczesnego towarzystwa udało mi się zobaczyć jedynie końcówkę pierwszego z tych występów (którym, notabene, zespół otwierał koncert Amaranthe – już z Nilsem w składzie – i Powerwolfa), zaś drugi w ogóle mnie ominął. Zresztą, w twórczość zespołu zacząłem się mocniej wgłębiać dopiero niedawno – w zasadzie albumem, którym Hannes Braun i spółka mnie ostatecznie „kupili”, był najnowszy „Not The End Of The Road”, na którym zespół zaprezentował bardziej melodyjne oblicze, niż na poprzednich krążkach.
Jeśli jednak przed koncertem mogłem mieć jakiekolwiek wątpliwości, to muszę przyznać, że grupa rozwiała je wraz z wyjściem na scenę. Od pierwszych sekund otwierającego set utworu „No One Dies A Virgin” aż do zamykającego zestaw kawałka „Flying Colours” chłopaki z Kissin' Dynamite prezentowali się znakomicie – zarówno pod względem brzmienia, jak i z punktu widzenia wizualnego. Show było dopracowane od początku do końca – setlista była ułożona w taki sposób, by przez cały czas budować odpowiednie napięcie, a wszelkie elementy towarzyszące (jak tron, berło i korona dla Hannesa w „I Will Be King”) tylko dodawały występowi pikanterii i humorystycznego wydźwięku. Choć każdy z członków zespołu pełnił w tym przedstawieniu istotną rolę, to najważniejszą postać stanowił oczywiście Hannes Braun, który pod wieloma względami mocno przypomina naszego Krzysztofa Sokołowskiego z Nocnego Kochanka – zarówno mimika i ruchy sceniczne, jak i poczucie humoru czy sposób wchodzenia w interakcję z publicznością wydały mi się jakby znajome. Krzysiu – nie masz aby na pewno w Niemczech przyrodniego brata, albo chociaż kuzyna (a w zasadzie dwóch, bo przecież w zespole jest też starszy brat Hannesa – gitarzysta Ande...)?
Trwający ponad półtorej godziny set stanowił przekrojową wycieczkę przez twórczość Kissin' Dynamite – w zasadzie zabrakło jedynie utworów z debiutanckiego krążka „Steel Of Swabia”, nagranego, gdy Hannes miał ledwie 16 lat. W zestawie znalazło się za to miejsce dla niemal wszystkich największych przebojów grupy – gdybym mógł, dorzuciłbym do niego jedynie kawałki „Somebody’s Gotta Do It” i „Heart Of Stone” z poprzedniego krążka „Ecstasy” oraz szalony numer „Cadillac Maniac” nagrany do spółki z The Baseballs (ale cóż, brakło The Baseballs…). Bardzo podobało mi się to, że z 17 pozycji, jakie znalazły się w setliście, aż 7 stanowiły utwory z najnowszego krążka „Not The End Of The Road” – niejednokrotnie zdarza się bowiem, że zespoły wyruszają w trasę promującą ich nowe dzieła, po czym grają z nich na żywo po 3-4 piosenki. W tym przypadku, na szczęście, było jednak zupełnie inaczej – zagranie ponad połowy kawałków z ostatniego albumu absolutnie wyczerpało moje oczekiwania w tej kwestii.
Koniec końców, przedsylwestrowy wypad do Berlina mogę uznać za ze wszech miar udany – powiększyłem kolekcję płyt, narobiłem mnóstwo zacnych zdjęć (część z nich możecie zobaczyć w tym artykule, resztę – na moim dedykowanym koncertom koncie na Instagramie, do którego link znajdziecie poniżej) i zobaczyłem na żywo cztery świetne występy, które stanowiły dla mnie znakomite podsumowanie koncertowego roku 2022. Jedno mnie wszakże zaskoczyło – jechałem tam w pierwszej kolejności jako fan Dynazty, i choć się na nich nie zawiodłem, to jednak wróciłem do domu przede wszystkim… totalnie zachwycony Kissin' Dynamite! Hannes i spółka oczarowali mnie do tego stopnia, że z całą pewnością już wkrótce ponownie wybiorę się na ich koncert. Dobra okazja, by raz jeszcze zobaczyć ich na żywo, już 8 marca – właśnie wtedy bowiem zespół (znów z Dynazty i Formosą) wystąpi w Krakowie. Nie może tam zabraknąć i Was!