Sabaton, Babymetal i Lordi w łódzkiej Atlas Arenie! [NASZA FOTORELACJA]

Sabaton, Babymetal i Lordi w łódzkiej Atlas Arenie! [NASZA FOTORELACJA]

Sabaton jest jednym z tych zespołów, których fenomen oddają najlepiej rozmiary miejsc, w jakich odbywały się ich koncerty na przestrzeni lat.

Jeszcze jesienią 2010 roku koncerty tej szwedzkiej formacji odbywały się w takich miejscach, jak choćby łódzka Dekompresja – nieistniejących już dziś klubach, w tamtych czasach uznawanych za kultowe, jednak w gruncie rzeczy dość kameralnych, by nie rzec obskurnych. Dziś grupa pod wodzą charyzmatycznego Joakima Brodéna zapełnia największe hale widowiskowe w Europie, na czele z chlubą współczesnej Łodzi – Atlas Areną.

To właśnie do tej uwielbianej zarówno przez artystów, jak i widzów lokalizacji zespół postanowił zawitać w ramach trwającej właśnie drugiej europejskiej odnogi trasy „The Tour To End All Tours”, promującej wydany w ubiegłym roku krążek „The War To End All Wars”. Tradycyjnie, na wypadek, gdyby sam Sabaton nie był dla fanów metalu wystarczającą atrakcją, Szwedzi do swojej objeżdżającej Stary Kontynent wesołej ekipy postanowili zaprosić jeszcze dwa inne zespoły. Tym razem padło na fińską formację Lordi, kojarzoną przede wszystkim ze zwycięstwa w konkursie Eurowizji w 2006 roku, oraz cieszącą się coraz większą popularnością japońską grupę Babymetal.

Wieczór otworzył występ starych wyjadaczy z Finlandii, niezmiennie pokazujących się na scenę w strojach, które zawsze kojarzyły mi się z demoniczną rasą Yuuzhan Vong ze starszych książek i komiksów spod znaku „Star Wars”. Choć groteskowy imicz jest znakiem charakterystycznym grupy Lordi, bez którego trudno sobie ją wyobrazić, to jednocześnie nieco przyćmiewa fakt, iż składa się ona ze znakomitych muzyków, którzy doskonale znają się na swojej robocie i jeszcze wiedzą, jak trafić do serc publiczności. Od pierwszych sekund otwierającego set kawałka „Dead Again Jayne” Mr Lordi i spółka kupili sobie widzów ostrymi jak brzytwa riffami, grzmiącą perkusją, porywającymi liniami basu oraz znakomitymi partiami wokalnymi - robiącymi tym większe wrażenie, gdy sobie uświadomisz, jak trudno musi się śpiewać pod tyloma warstwami kostiumu! Nie bez znaczenia było też poczucie humoru i swoista… pokora lidera zespołu, który co rusz zwracał się do publiczności, sypiąc kolejnymi żarcikami i podkreślając, że jego główną rolą tego wieczoru jest przygotować publikę na występy kolejnych grup.

Dość mocno odróżniająca się stylem od dwóch pozostałych grup japońska formacja Babymetal stanowiła dla mnie przed tym koncertem dość sporą zagadkę. Muzyka rodem z Dalekiego Wschodu niespecjalnie przemawia do mego serca, więc siłą rzeczy mój dotychczasowy kontakt z twórczością grupy uznawanej za twórców kawaii metalu był raczej szczątkowy. Nie da się jednak ukryć, że wyjątkowy styl, jaki prezentuje ta zdumiewająca formacja z Tokio, zapewnił jej dużą i oddaną rzeszę fanów zarówno w Japonii, jak i na całym świecie – co zresztą dało się odczuć we wtorkowy wieczór także w murach Atlas Areny, gdzie pomiędzy tysiącami ludzi w koszulkach z logo grupy Sabaton dało się zauważyć wcale nie tak mało młodzieży w trykotach opatrzonych napisem Babymetal, czy wręcz poprzebieranych za postaci z japońskich komiksów i kreskówek. Wszyscy, dla których to właśnie pierwszy polski występ Suzuki Nakamoto i jej ekipy był najważniejszym punktem wydarzenia, z pewnością się nie zawiedli – trzeba przyznać, że nawet dla kogoś tak słabo wkręconego w klimat ich twórczości było to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Ciężkie metalowe brzmienia w unikatowy sposób splatały się ze słodkimi, dziewczęcymi j-popowymi wokalami – a to wszystko było dodatkowo okraszone choreografią taneczną, w której trzy drobniutkie, śpiewające Japoneczki jakimś cudem niestrudzenie dotrzymywały kroku kąśliwym gitarowym riffom. Nie mogę powiedzieć, żeby ten krótki, składający się z siedmiu piosenek set sprawił, bym nagle stał się fanem Babymetal, jednak zaciekawił mnie na tyle, że być może wybiorę się na któryś z koncertów w ramach zapowiedzianej pod koniec występu jesiennej trasy, podczas której zespół ma już wystąpić w roli headlinera.

Po tym występie i trwającej mniej więcej pół godziny przerwie nadszedł wreszcie czas na crème de la crème wieczoru, czyli występ Sabatonu. Jak zwykle, układ sceny, włącznie z okalającymi ją zasiekami i zajmującym centralne miejsce wielkim czołgiem, na którym ustawione jest stanowisko perkusisty Hannesa van Dahla, a także scenariusz występu były dopracowane w najmniejszych szczegółach – choć tym razem chyba nawet zespół musiał być trochę zaskoczony, gdy na samym początku show doszło do awarii systemu pirotechniki. Na szczęście, usterkę szybko zlikwidowano i machina ruszyła z typową dla Sabatonu mocą. Od początkowych akordów po ostatnią nutę, Sabaton porwał zgromadzoną publiczność typową dla siebie mieszanką energii i wirtuozerii (tej ostatniej w szczególności ze strony niestrudzonego gitarzysty Tommy'ego Johanssona), okraszoną elementami gawędziarstwa, edukacji i teatralności. Fani mieli okazję usłyszeć przekrojowy wybór klasycznych hitów zespołu, a także piosenki z ich najnowszego albumu „The War To End All Wars” oraz uzupełniających go EP-ek. Być może pewnym zaskoczeniem był brak w secie dwóch „polskich” klasyków w postaci piosenek „40:1” i „Uprising” (wygląda na to, że na całą trasę przygotowany został tym razem jednolity zestaw utworów), jednak wydaje się, że nawet mimo ich nieobecności wielbiciele grupy byli zadowoleni z tego, co usłyszeli. Jubileuszowy, pięćdziesiąty występ Sabatonu w naszym kraju (o czym basista Pär Sundström nie omieszkał przypomnieć pod koniec show, podkreślając, że łącznie spędził nad Wisłą ponad pół roku swojego życia!), podobnie jak 49 poprzednich, pełen był epickich wrażeń i pozostawił w sercach fanów wyłącznie ciepłe wspomnienia. Czekamy na kolejne – oby jak najszybciej!

Komentarze: