W niedzielny wieczór w mglistym Londynie formacja Collateral, wsparta przez grupę Zac and The New Men oraz Joela Gibbonsa, z przytupem zakończyła pierwszą część swojej tegorocznej trasy Glass Sky UK Tour! Zapraszamy do zapoznania się z naszą fotorelacją z tego wydarzenia!
Dawno, dawno temu, gdzieś w południowej Anglii, był sobie chłopiec, w którego sercu zawsze rozbrzmiewała muzyka. Pewnego dnia, podczas wakacyjnego obozu w odległej Kanadzie, USŁYSZAŁ piosenkę „Livin’ On A Prayer” grupy Bon Jovi i zrozumiał, że to właśnie w świecie melodii leży jego przeznaczenie. Chłopiec zwał się Angelo Tristan, a ścieżka, na którą wkroczył w tamtym momencie, po latach zaowocowała narodzinami grającego nowoczesną odmianę melodyjnego rocka zespołu, który przyjął nazwę Collateral.
Dziś, po 4 latach od premiery debiutanckiego albumu (cokolwiek pechowego, bo wydanego na kilkanaście dni przed wybuchem pandemii) Collateral, mimo utrudnień na starcie, coraz szybciej pędzi ku wielkości. Zapowiedziany na maj drugi krążek grupy, przewrotnie zatytułowany „Should’ve Known Better”, już przedpremierowo wdrapał się na listę 40 najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii, a właśnie zakończona pierwsza część trasy pod szyldem Glass Sky UK Tour została wyprzedana niemal w całości.
By zobaczyć Collateral na żywo po raz drugi w swoim życiu (ten pierwszy był 1,5 roku temu, gdy supportowali uwielbianych przeze mnie Szwedów z H.E.A.T w Wolverhampton) wybrałem się tym razem do Londynu – na finałowy z lutowej serii koncertów. Nie bez znaczenia w wyborze przeze mnie właśnie tego występu był fakt, iż Angelo i spółka mieli wystąpić w otoczonym nimbem metalowej magii, legendarnym klubie Cart & Horses – czyli, jak obwieszcza zresztą napis nad wejściem do tego przybytku, „miejscu narodzin Iron Maiden”. Obwieszone zebranymi na przestrzeni dekad pamiątkami z występów mniejszych i większych gwiazd brytyjskiej sceny muzycznej ściany tego pubu widziały już wiele. Wyprzedanych do ostatniego biletu, szalonych koncertów były zapewne setki. Jeśli tak, to niedzielne show Collateral i ich gości znakomicie wpisało się w tę tradycję.
Wieczór otworzył Joel Gibbons – młody wokalista, podobnie jak członkowie Collateral pochodzący z hrabstwa Kent. Dysponujący głosem o manierze przywodzącej na myśl Sebastiana Bacha, pierwszego wokalistę kultowego Skid Row, wraz z towarzyszącym mu zespołem (w składzie którego na perkusji zobaczyliśmy współczesne wcielenie Sama z „Love Actually”) znakomicie rozkręcił atmosferę za pomocą seta stanowiącego mieszankę jego autorskich kompozycji i coverów, wśród których nie zabrakło numerów Bon Jovi i, a jakże, Skid Row. Ogień został rozpalony, pozostało go tylko podsycić!
To zadanie przypadło drugiej w kolejce kapeli Zac and The New Men. Chłopaki z Walii, mimo młodego wieku, zaskoczyli wyjątkowo dojrzałym (szczególnie jak na ich młody wiek), podszytym bluesem brzmieniem. Lider grupy, Zac, odziany w panterkowy płaszcz/szlafrok (wciąż nie do końca jestem pewien, co to właściwie było!) przewodzi grupie z gracją starego rockmana. Swym ponurym wokalem, płynącym po riffach wyczarowanych przez niego samego do spółki z drugim gitarzystą, Olim, w niedzielny wieczór poruszył niejedno serce – z moim na czele.
Wreszcie, przy dźwiękach epickiego „Duel Of The Fates”, czyli motywu przewodniego otwierającego trylogię prequeli „Gwiezdnych wojen” filmu „Mroczne widmo”, na scenę wkroczyli muzycy Collateral. Niby są dopiero u progu wspaniałej kariery, a jednak już wiedzą, jak zrobić wielkie wejście na miarę największych gwiazd! Perkusista Ben Atkinson zabębnił energicznie i na scenie pojawili się kolejno basista Jack Bentley-Smith, gitarzysta Louis Malagodi i wreszcie on – wokalista, wizjoner, capo di tutti capi – Angelo Tristan.
Od pierwszych sekund robiącego właśnie furorę singla „Glass Sky”, poprzez dobrze znane fanom kawałki z pierwszej płyty i zupełnie nowe utwory, aż po kończący set, kultowy już numer „Midnight Queen”, Angelo i spółka czarowali publikę charyzmą, energią i, przede wszystkim, płynącym ze sceny zaraźliwym entuzjazmem. Ich muzyka jest pełna emocji, żywa i na wskroś szczera – czuć, że płynie prosto z serc jej twórców, którzy cieszą się każdą chwilą spędzoną na jej tworzeniu i prezentowaniu fanom. Oczywiście, największe wrażenie z całego składu robi Angelo, który ze swą zawadiacką prezencją, świetnym wokalem i umiejętnością interakcji z publiką jest frontmanem, jakiego chciałby mieć w swych szeregach praktycznie każdy zespół. Daleko za nim w tyle nie pozostają inni członkowie grupy: nieco niepozorny, ale piekielnie utalentowany Louis, nieco szalony Jack, na którego definitywnie musiała kiedyś spaść jakaś iskra z gitary Keitha Richardsa i wreszcie przyczajony nieco z tyłu, ale stanowiący bijące mocno serce zespołu Ben. Kwartet, który ma wszystko, by zajść naprawdę daleko. Kwartet, który wraz z H.E.A.T, Eclipse, Kissin’ Dynamite i Chez Kane przywraca mi wiarę w to, że porządny, melodyjny rock z duszą ma przed sobą świetlaną przyszłość.
Jeśli ktoś zasługuje na bycie określonym jako „The Next Big Thing From The UK” (tłumaczenie chyba niepotrzebne?), to są to właśnie oni. Jeśli jeszcze o nich nie słyszeliście… cóż, wszystko przed Wami!