"Jest moc – i tyle!"

"Jest moc – i tyle!"

Choć większość ludzi kojarzy zespół Europe przede wszystkim z nieśmiertelnego hitu „The Final Countdown”, to jednak umieszczanie tej grupy w gronie „one-hit wonders” („artystów jednego przeboju”), jest autentyczną niesprawiedliwością.

Pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych przesympatyczni panowie ze Szwecji wylansowali przecież znacznie więcej autentycznych przebojów – że wymienię choćby wzruszającą balladę „Carrie” czy energetyczne „Rock The Night” i „Superstitious”. Z pewnością na sposobie, w jaki dziś postrzegany jest zespół, zaważył fakt, iż w 1992 zawiesił on działalność aż na długie 12 lat. Od momentu powrotu w 2004 Europe radzi sobie jednak świetnie, znów wypełniając sale koncertowe i stadiony na całym świecie.

Także regularnie pojawiające się od tamtego momentu nowe albumy piątki Szwedów zbierają generalnie pozytywne recenzje. Podczas jednak, gdy ich bodaj najwięksi rywale z lat osiemdziesiątych – zespół Bon Jovi – przebyli długą ewolucję, przechodząc od granego wtedy glam rocka do soft rocka ocierającego się o country – i lansując jednocześnie kolejne przeboje – to twórczość Europe poszła w zdecydowanie innym kierunku – dużo ostrzejszym, nawiązującym raczej do klasycznego hard  rocka z lat siedemdziesiątych.

O ile twórczość Europe z lat osiemdziesiątych definiują przede wszystkim dwa albumy – „The Final Countdown” i „Out Of This World”, o tyle punktem milowym w ich twórczości wydanej już w XXI stuleciu okazał się wydany w 2009 roku „Last Look At Eden” z epickim kawałkiem tytułowym i szerokim wykorzystaniem klawiszy i instrumentów smyczkowych. Drogą nakreśloną przez tego longplaya, po nieco słabszym „Bag Of Bones” (2012 r.), podąża wydany właśnie album „War Of Kings”.
Już od pierwszego odsłuchania nowa płyta Europe może się podobać. Otwierający album kawałek tytułowy jest niemal równie majestatyczny, jak wspomniany wcześniej „Last Look At Eden” – ma wszakże nieco mroczniejszy klimat. Nie inaczej jest z innymi utworami z tej płyty. „Hole In My Pocket” to taka świeższa wersja „The Beast” – kawałka granego często na koncertach przy okazji bisów. Prawdziwy majstersztyk zaczyna się jednak dopiero od trzeciego kawałka. Leniwie rozkręcająca się przez pierwsze sekundy piosenka „Second Day” uderza w pewnym momencie ciężkim brzmieniem gitary Johna Noruma i klawiszy Mica Michaeliego. I to właśnie ta dwójka zdaje się grać przysłowiowe pierwsze skrzypce na tym albumie nawet bardziej, niż charyzmatyczny wokalista i frontman zespołu – Joey Tempest.

To wrażenie tylko utwierdza kolejny na płycie kawałek – „Praise You”, który bardziej przypomina utwory z solowych płyt Noruma, niż dotychczasową twórczość zespołu. Choć początkowo zdaje się, że to Tempest znów wychodzi na pierwszy plan, to jednak wkrótce piosenkę znów „kradnie” Norum – z cichego akompaniowania swemu druhowi przechodząc płynnie w mocną, zapadającą w pamięć solówkę. Prawdziwym majstersztykiem jest jednak następny utwór, „Nothin’ To Ya”, w którym w pełni wykorzystany został potencjał wszystkich członków zespołu: głos Tempesta wznosi się na absolutne wyżyny, splatając się z wyrażającą całą paletę emocji gitarą Noruma, mocną perkusją Iana Hauglanda, basem Johna Levena i mrocznymi organami Michaliego.
Po nieco melancholijnym „California 405”, przychodzi czas na kolejną perełkę – „Days Of Rock ‘n’ Roll”. Szybka, wyrazista piosenka z nieco sentymentalnym tekstem od razu zapada w pamięć dzięki jeszcze jednemu charakterystycznemu riffowi Noruma. Słuchamy dalej i jest jeszcze lepiej  – dwie piosenki, potężna „Children Of The Mind” i nieco egzotycznie brzmiąca „Rainbow Bridge”, bardzo różne od siebie, ale obie w jakiś sposób nawiązujące do twórczości Led Zeppelin czy Deep Purple.
Wreszcie przychodzi czas na pierwszą balladę – niesamowicie klimatyczną „Angels (With Broken Hearts). Lekko chrypliwym tym razem głosem wyśpiewuje niezwykle wzruszające słowa piosenki, która znów należy wszakże przede wszystkim do Noruma i Michaeliego. Jeśli kiedykolwiek ten utwór zdecydują się wykonać na żywo – co nie jest takie oczywiste, biorąc pod uwagę choćby historię piosenki „In My Time” z albumu „Last Look At Eden” (w podobnym klimacie, a nigdy nie wykonanej) – będzie to prawdziwa uczta dla muzycznej duszy.

Następne „Light It Up” muzycznie przypomina nieco „Devil Sings The Blues” z płyty “Secret Society” – dość szybki utwór zakończony kolejną długą solówką Noruma. Wydawałoby się, że to idealne zakończenie albumu – tu jednak panowie postanowili sprawić nam niespodziankę, zamykając płytę niesamowitym instrumentalnym utworem „Vastastan”, którego najważniejszą postacią jest oczywiście nie kto inny, jak John Norum.

Wybór ostatniego utworu potwierdza tym samym, iż jest to bardziej „Norumowa” płyta, niż któregokolwiek z innych członków zespołu – co w sumie może dziwić, bo nie napisał on tak wielu z umieszczonych na niej piosenek, jak mogłoby się wydawać. Takie przeniesienie ciężkości może nie spodobać się fanom (czy raczej fankom…) poszczególnych pozostałych członków zespołu – w mojej opinii jest jednak bardzo dobrym posunięciem. Nie komercyjnym, zapewne – bo dobry hard rock przegrywa niestety obecnie czas radiowy z bezwartościową, w większości, popową papką. Z pewnością jednak „War Of Kings” stanowi kolejny krok Europe na drodze ich muzycznej ewolucji – której efektem może być to, że za kilkadziesiąt lat „The Final Coundown” nie będzie pierwszą piosenką, którą wymieniać będą fani hard rocka (o ile jeszcze tacy będą…) zapytani o pewnych pięciu facetów ze Szwecji. Jest moc – i tyle! Kto nie wierzy – niech po prostu posłucha…

Europe – War Of Kings
Premiera: 6 marca 2015 r.
Wydawca: UDR Records
Dystrybutor w Polsce: Warner Music Poland

Tracklista:



1. War Of Kings

2. Hole In My Pocket

3. Second Day

4. Praise You

5. Nothin' To Ya

6. California 405

7. Days Of Rock ‘n’ Roll

8. Children Of The Mind

9. Rainbow Bridge

10. Angels (With Broken Hearts)

11. Light It Up

12. Vasastan



Komentarze: