Goran Bregović został oficjalnie wykolegowany z występu na Life Festival w Oświęcimiu. Powód? Niedawny koncert artysty w Sewastopolu, mieście leżącym na Krymie, terenie do niedawna leżącym w granicach Ukrainy, obecnie stanowiącym terytorium Rosji.
Wygląda na to, że dla organizatorów oświęcimskiego festiwalu Krym stał się czymś w rodzaju Sun City w epoce apartheidu. W tamtej luksusowej enklawie – formalnie w Republice Południowej Afryki – chętnie występowały rockowe tuzy, nie bacząc na późniejsze sankcje i towarzyski ostracyzm, zwłaszcza ze strony „słusznych”, „zaangażowanych” i „postępowych” artystów.
Organizatorzy wystosowali stosowne oświadczenie, ale akurat miałbym wątpliwości, czy posiadają oni stosowne kompetencje do oceniania moralnych postaw i wyborów Bregovicia. Gościa, który był idolem Jugosławii, gdy stał na czele rockowej formacji Bijelo Dugme. Faceta, który z bliska widział „bałkański kocioł” i któremu bratobójcza wojna zabrała majątek oraz zmusiła do emigracji...
I jeszcze taki kamyczek: skoro Bregović jest „be”, bo zagrał na Krymie, to dlaczego Manu Chao ma być cacy? Gość od lat nie kryje sympatii dla Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego, dążącej do obalenia legalnych władz Meksyku i zaprowadzenia rewolucyjnych, lewackich rządów. Jak rządy „ludu pracującego miast i wsi” wyglądały, Polacy – do spółki z paroma sąsiednimi bratnimi narodami – przekonali się na własnej skórze...
Więc jak? Manu Chao też wyleci z festiwalowej rozpiski?