Kiedy w 1995 roku Robbie Williams odchodził z boysbandu Take That, liczni krytycy przepowiadali rychły koniec muzycznej kariery tego krnąbrnego chłopaka ze Stoke-on-Trent.
Nie minęło jednak wiele czasu i ci sami ludzie musieli przyznać się do pomyłki: w ciągu ledwie kilku lat, po sukcesach takich singli, jak „Angels” czy „Millennium”, Rob awansował do pierwszej ligi wykonawców pop, podczas gdy pozostali członkowie jego byłego zespołu – długo uważani za zdolniejszych i atrakcyjniejszych – popadli w nijakość. Chociaż bowiem trudno Gary’emu Barlowowi czy Markowi Owenowi odmówić talentu, to jednak żaden z nich ze sceny nie potrafi tak zawładnąć umysłami publiczności, jak Robbie Williams.
Ten czterdziestoletni już Anglik należy do artystów, wobec których trudno mieć obojętny stosunek – albo się go kocha, albo nie cierpi. Przez wiele lat jego kolejnym hitom towarzyszyły napływające zewsząd informacje o kolejnych ekscesach i dziwactwach – choć, trzeba przyznać, że budujących raczej obraz totalnego, lecz mimo wszystko pozytywnego świra, nie zaś demoralizującego młodzież, zepsutego celebryty. Miał wprawdzie liczne przygody z używkami – lecz kogo spośród gwiazd światowej muzyki podobne eksperymenty ominęły? W samej Anglii znacznie gorszy przykład dawali choćby słynni „The Glimmer Twins” – czyli Mick Jagger i Keith Richards – czy też ziomek Roba ze Stoke-on-Trent, Lemmy Kilminster. Insynuowano, że jest gejem – na co sam Robbie odpowiedział we właściwy sobie sposób, że czuje się w 49% homoseksualistą, bo… kocha musicale. Swego czasu zaszył się zaś na wiele miesięcy w swej posiadłości w Los Angeles, by… obserwować UFO – w sumie, to nigdy nie zdradził, czym skończyły się te obserwacje…
Z samej listy jego odchyłów mógłby powstać obszerny i zapewne dość ciekawy artykuł. Trzeba wszakże zauważyć, że w ostatnich latach – szczególnie odkąd w sierpniu 2010 roku Robbie ożenił się z Aydą Field, a następnie na świat przyszła dwójka ich dzieci – córka Theodora Rose zwana „Teddy” i syn Charlton Valentine – artysta jakby wydoroślał. Oczywiście, wciąż zdarzają mu się różnego rodzaju szalone akcje – jak słynne tańce i śpiewy w trakcie porodu żony, nagrane i opublikowane na YouTube. Wydaje się, że jest to obecnie jedynie przybrana na potrzeby opinii publicznej maska szaleńca – której uzewnętrznieniem jest stylizowany na Gene’a Simmonsa z KISS make up, w jakim Robbie spogląda z plakatów promujących trwającą właśnie trasę Let Me Entertain You Tour. Trasę, w której powraca ze swymi największymi przebojami do wielu dawno nie odwiedzanych krajów z całego świata – wystarczy wymienić choćby Białoruś, Słowację czy wreszcie Polskę – gdzie po raz ostatni był w 2003 roku! Od jego ostatniego występu w naszym kraju minęło długie 12 lat – zdążyło mu dorosnąć całe nowe pokolenie fanów. Choć wielu z nich (w tym niżej podpisany) miało wcześniej okazję zobaczyć szalonego Anglika w sąsiednich krajach – to jednak krakowski koncert był pierwszą od dawna okazją, by zetknąć się z tym autentycznym królem sceny na rodzimej ziemi.
Ktoś mógłby pomyśleć, że w przypadku Robbiego Williamsa „król sceny” jest określeniem nieco na wyrost. Jednak to właśnie scena jest miejscem, gdzie Rob czuje się najbardziej „u siebie”. Nikt, tak jak on, od pierwszych sekund koncertu nie potrafi porwać za sobą publiczności. Nieważne, jaki repertuar gra na danej trasie – czy mocno popowe piosenki, które prezentował przed dwoma laty w trakcie trasy promującej album „Take The Crown”, czy utwory utrzymane w swingowym klimacie, które prezentował w zeszłym roku (szalejąc na scenie w smokingu!) czy rockowe kawałki, które przeważają w obecnych setlistach – Robbie Williams w każdym wydaniu jest równie autentyczny. Pal licho jego własne, autorskie kawałki, które przecież zna i czuje, jak nikt inny na świecie. Jednak to, jak wielkim interpretatorem jest Robbie, pokazują wykonywane przez niego liczne covery. Gdy prezentuje swingowe utwory z repertuaru Franka Sinatry czy Deana Martina, brzmi niczym wycięty z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku – jakby nigdy nie śpiewał nic innego. Z kolei, klasyki grupy Queen, „Bohemian Rhapsody” czy „We Will Rock You”, w jego wykonaniu brzmią z pewnością nie gorzej (a moim zdaniem nawet znacznie lepiej!) niż w wersji aktualnego następcy nieodżałowanego Freddiego Mercury’ego – Adama Lamberta. Aż szkoda trochę, że zapowiadana przed laty współpraca Roba z Brianem Mayem i Rogerem Taylorem ostatecznie nie doszła do skutku!
Podobnie jak wspomniany wyżej Freddie Mercury, Robbie Williams potrafi wręcz zahipnotyzować swoich fanów swym pełnym zaangażowaniem w każdy występ. Ma też niesamowity dar do zjednywania sobie publiczności drobnymi gestami – a to weźmie kogoś na scenę, a to strzeli sobie z kimś selfie, a innym razem podpisze płytę na prośbę fana na oczach całej areny. Posiada też niesamowitą pamięć do twarzy – potrafi wyłapać wśród zgromadzonych osoby, z którymi kiedyś miał do czynienia, i choćby drobnym gestem dać do zrozumienia, że je rozpoznaje. I chociaż czasem zagwiazduje jak przystało na prawdziwego celebrytę, to jednak potrafi też okazać dobre serce – zarówno biorąc udział w licznych imprezach charytatywnych, jak i demonstrując cierpliwe podejście do swych fanów (choć w przeszłości, gwoli prawdy, różnie z tym bywało – na co wszakże wpływ mieli przede wszystkim nie dający mu spokoju paparazzi).
W trakcie słynnego koncertu w Knebworth z 2003 roku, odbierając owację od setek tysięcy fanów (3 wykonane w następujących po sobie dniach występy zgromadziły prawie 400 tysięcy widzów!), powiedział: „I’m a singer, I’m a songwriter, I’m a natural-born entertainer”. Kluczowe tu angielskie słowo entertainer nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim: wydaje się, że proponowane przez słowniki wyrażenie artysta estradowy nie oddaje w pełni jego znaczenia. Owszem, to artysta – jednak nie taki pierwszy lepszy, ale taki, który wychodząc na scenę rzuci: „…and for the next 2 hours your ass is MINE!” – a potem sprawi, że nie będzie inaczej. I to właśnie jest Robbie Williams: trochę szaleniec, trochę trefniś, od niedawna – kochający mąż i ojciec, ale przede wszystkim: urodzony król sceny, którego popisy można oglądać bez końca.