No to tegoroczny konkurs Eurowizji za nami... Działo się sporo: błyskało na scenie i za nią, zadymiło czasem też; w głosowaniu San Marino nie dało 12 punktów Włochom, a Grecja Cyprowi; artyści prężyli muskuły, prezentowali baletowe etiudy rodem z kółka teatralnego, pozbywali się części garderoby (a Conchita pozbyła się Wurstu), całowali na scenie – generalnie: budowali mosty dla pana starosty.
Było wesoło, patetycznie, melodramatycznie i całkiem dramatycznie (pod względem wykonawczym i kompozytorskim). Zawitały nawet do Wiednia klony paru śwatowych gwiazd (ze wskazaniem na Celine Dion), w barwach Szwecji wystartował nawet David Guetta (tyle, że incognito;) i wygrał, czym uratował organizatorów Eurofestu od niezłego zgryzu w przyszłym roku...
Spece od organizacji konkursu tak się zapędzili w budowaniu mostów (hasło przewodnie jubileuszowego, 60 finału), że pierdyknęli jeden dłuższy niż Golden Gate i Łazienkowski razem wzięte: mianowicie aż na Antypody. Ciekawe co teraz rodzice (w domach) oraz belfrzy (w szkołach) odpowiedzą na pytanie milusińskich: Czy Australia leży w Europie? Z drugiej strony: skoro urzędnicy UE potrafili zakwalifikować marchew do owoców, a ślimaki do ryb to upchnięcie kangura i koali do europejskich gatunków zwierząt powinno pójść jak po maśle... Teraz tylko czekać, aż na Eurowizji pojawią się Chińczycy, bo tam oglądalność też duża.
W tym całym blichtrze na korzyść wyróżniała się polska propozycja. Piosenka „In The Name of Love” w wykonaniu Moniki Kuszyńskiej to z pewnością pierwsza piątka konkursu pod względem artystycznym. Szkoda, że nie znalazła uznania w Europie, ale co mają powiedzieć takie potęgi muzyczne jak Francja, Niemcy i Wielka Brytania?
W sumie najlepiej zachował się niejaki Andreas Kummert. Gość wygrał niemieckie eliminacje, po czym... zrezygnował ze startu w finale. To się nazywa wyczucie... ;)