Zapraszamy do naszego wywiadu z Robertem Cichym, który nie tak dawno wydał swój drugi album "Dirty Sun"!
Spotykamy się podczas premiery Twojego nowego albumu, jak powstała ta płyta?
Album powstawał przez kilkanaście miesięcy, w moim studio Nana Music. Podobnie jak przy poprzednim albumie, nagrywałem wszystko sam, poza partią skrzypiec, które nagrała Marta Zalewska. Przy miksie pracowałem z Dj Eprom'em, który też zrobił master w swoim analogowym studio.
A ile czasu zajął Ci cały proces od skomponowania, aż do wejścia do studia i jej nagrania? Jak długo trwały pracę nad tym albumem?
Pierwszy utwór napisałem z Mrozem pod koniec 2018 roku. Widzieliśmy się na kilku letnich festiwalach i zawsze nasze backstage'owe rozmowy sprowadzały się do tego, że musimy coś razem nagrać. W końcu złapaliśmy się w Warszawie i udało się zrobić kilka piosenek, z których wybraliśmy jedną. Później, pracowałem sobie przez cały 2019 r. nad tą płytą, dość luźno, bez napięcia czasowego. Na początku 2020 r. poczułem, że formy utworów są już dość ostateczne, dogrywałem gości i siedziałem z Epromem nad miksami. Sosnowski dograł wokal już osobno, w marcu, w czasie pandemii. Album gotowy był w kwietniu.
Jak to się stało, że będąc współautorem ponad 50 płyt, wydajesz dopiero drugą, autorską płytę?
Stało się dobrze, a nawet idealnie. Dobrych parę lat temu otrzymałem propozycję wydania solowego albumu w dużej wytwórni, jednak nie zdecydowałem się na to. Nie miałem ciśnienia, nie czułem, że tego właśnie potrzebuję. Miałem też swoje zespoły (Chilli i June), w których byłem wokalistą – supportowaliśmy choćby Lennnego Kravitz'a, Jamiroquai czy N.E.R.D.'a. Na tamten moment wystarczało mi tyle. Swoje autorskie solowe piosenki robiłem sobie po godzinach i w 2017 r. uznałem, że mam materiał na płytę. Kiedy wydałem pierwszy album w 2018 r. myślałem, że to będzie płyta dla znajomych, nie miałem żadnych oczekiwań, a jakoś tak wszystko zaczęło iść w dobrym, nieco zaskakującym dla mnie kierunku... W kwestii ilości artystów, z którymi współpracowałem czy płyt, nad którymi pracowałem z innymi – uważam, że to niesamowite doświadczenie, które spowodowało, że teraz na scenie czy w studiu czuję się jak ryba w wodzie. Każdy ma swoją drogę, a moja jest właśnie taka.
Tak jak wspomnieliśmy jest to Twój drugi solowy album, czy czułeś na plecach "podmuch" pierwszego albumu, który został przyjęty niesamowicie dobrze i zdobył wiele nagród?
Zupełnie nie, tym bardziej, że pracując nad drugim albumem czułem, że robię kolejny krok do przodu, ale dla samego siebie jako kompozytora, wokalisty czy producenta. To chyba najważniejsze by czuć, że robi się coś z serca bez żadnych obciążeń, analiz. Tak właśnie miałem.
Płyta jest pomieszaniem wielu stylów muzycznych, taki był zamiar od początku, czy ewaluowało z biegiem nagrywania kolejnych utworów?
Myślę, że przy albumie „Dirty sun” pociągnąłem nieco to, co zacząłem już na albumie „Smack” czyli mieszanka gatunków z przewagą instrumentów strunowych. Nie miałem jakiś konkretnych założeń. Przy obu tych płytach zależało mi jedynie na tym by się nie szufladkować, nie ograniczać, a jednocześnie co utwór nie odlecieć stylistycznie za każdym razem w inne strony.
Jesteśmy już po premierze, radość taka sama, większa, mniejsza niż przy pierwszym albumie?
Chyba jest podobnie. Tym bardziej, że rozmawiamy w momencie, w którym jest już kilka miesięcy po premierze, a do mnie w międzyczasie napłynęły same dobre recenzje tej płyty. Jak tu się nie cieszyć.
Opowiedz nam, kogo zaprosiłeś na tę płytę i skąd ta rozpiętość gości z różnych światów muzycznych?
Czasem gdy komponuję piosenkę z założeniem, że jest na autorski album, słyszę, że w tym fragmencie fajnie brzmiałby ten czy inny wokalista/wokalistka. Poza Mrozem, z którym planowaliśmy coś zrobić od dłuższego czasu, o czym już wcześniej powiedziałem, dobór reszty gości to trochę intuicja. W utworze „Rebeliant” zależało mi na rapie, bo chciałem w którymś kawałku wprowadzić taki element i w końcu po latach mogłem znów zrobić coś z Rahimem. Śpiewałem u niego lata temu refren w 'Za szybcy, za wściekli' i teraz On pojawił się u mnie. W utworze „Urwana melodia” (który nie miał wtedy jeszcze takiego tytułu) wyobrażałem sobie damski głos i postanowiłem zadzwonić do Kasi Piszek – Kasai. Ona napisała polski tekst i piosenka stała się taka jak sobie wyobrażałem. No a Sosnowski ujął mnie swoją barwą i osobowością. Zrobiłem ostatni kawałek na płytę i wiedziałem, że to będzie duet właśnie z nim. Był to ostatni gość na płycie, wokale nagrywaliśmy już osobno. No i poza tym, że Ci moi goście to same talenty i osoby, które artystycznie bardzo cenię, są też fajnymi ludźmi, a to dla mnie również ważne, o ile nawet nie najważniejsze.
Twoja pierwsza płyta była po angielsku, tu mamy prawie pół na pół, w jakim języku wolisz przekazywać swoje emocje?
To zależy od utworu. Na albumie „Dirty sun” chciałem spróbować polskiego żeby w końcu przestać odpowiadać na pytania czemu cały album po angielsku <śmiech>. Nie było to łatwe przy pierwszych próbach, bo śpiewanie po angielsku jest łatwiejsze. Jednak chciałem od siebie wymagać nieco więcej, nauczyć się swobodnie operować swoim polskim. No i rozkręciłem się <śmiech>. W niektórych utworach pozostawiłem angielski, bo pasowało mi tak do formy piosenki. I myślę, że w kontekście emocjonalnym potraktowałbym to indywidualnie w zależności od konkretnego utworu.
Czy Fryderyk którego otrzymałeś rok temu pomógł Ci w jakimś stopniu w promocji, pozyskiwania koncertów i podniósł popularność?
Fryderyk to naprawdę ładna statuetka <śmiech>. Zostanie ze mną już zawsze, więc nie ukrywam, że lepiej mieć niż nie mieć. W kilku koncertach na pewno pomogła. Zapis, że jest się laureatem, a nie nominowanym też jest fajniejszy, ale jak wiadomo jest to nagroda branżowa. W moim przypadku dotarcie do ludzi i wyprzedawanie koncertów to jest odrębna droga, na której mam jeszcze trochę do zrobienia:)
Premiera pyty ma miejsce w dziwnym czasie, nie myślałeś może o jej przełożeniu?
Tak jak wspomniałem, album był gotowy w kwietniu i premiera miała się odbyć w maju. Zostawiliśmy sobie jednak z wydawcą kilka chwil na to by przyjrzeć się sytuacji. Rozważaliśmy również przełożenie premiery na jesień, ale czułem, że jesienią też może nie być ciekawie i właściwie nie ma na co czekać. Pomijając czynniki zewnętrzne związane z pandemią, jako autor płyty chciałem po prostu już podzielić się muzyką i myślę, że czekanie z gotowym materiałem pół roku, uśpiło by we mnie jakąś euforię, którą ma się w czasie gdy materiał jest świeży i nawet ja nie jestem z nim dobrze osłuchany. Agora zaproponowała 26.06 jako premierę, a to jest data moich urodzin, więc tak po prostu musiało być :) Zaraz po premierze albumu można było grać koncerty i pomimo tego, że wiele zostało odwołanych, mój management zajął się organizacją tego co można było zrobić. Ostatecznie zagrałem przez lato kilkanaście koncertów oraz cały czas promowałem album. Z perspektywy czasu uważam, że czerwiec to była bardzo dobra data, bo do końca września byłem mocno zapracowany i pomimo tego, że koncertowo były to niewielkie wydarzenia, bo jak wiadomo wszystkie duże festiwale nie odbyły się, jako artysta, dla którego muzyka jest podstawą życia, czułem, że działam, gram, promuję i nie mam czasu na myślenie o tym jaki ten rok jest skomplikowany....A jeśli swoją płytą czy koncertem dałem komuś radość, to jeszcze lepiej.
Jakie masz plany na drugą część roku jeśli chodzi o promocje albumu?
Myślę, że pod koniec listopada pojawi się kolejny singiel. Być może trafi do słuchaczy, do których nie dotarł jeszcze album „Dirty sun”. Plany promocyjne ustalane są natomiast na bieżąco, czasami z dnia na dzień. Czasy dla muzyki są wyjątkowo trudne, więc chyba wszyscy uczymy się funkcjonowania w nowej rzeczywistości.