Marek Piekarczyk: "Bez honoru nie ma mężczyzny"

Marek Piekarczyk: "Bez honoru nie ma mężczyzny"

„Zwierzenia kontestatora” to jeden z najlepszych kawałków w fonograficznym dorobku TSA. Kapeli – legendy polskiego rocka. Posłużył również za tytuł książkowego wywiadu – rzeki z wokalistą Markiem Piekarczykiem. Bez dwóch zdań: od dawna należała mu się taka książka. To nie tylko interesująca lekcja historii polskiego rocka, ale także – a może przede wszystkim wciągająca lektura o życiu, realiach PRL-u, losie emigrantów wyjeżdżających za chlebem do  USA...

Za zgodą wydawcy książki publikujemy fragmenty rozmowy z frontmanem TSA. Niech staną się one zachętą do sięgnięcia po książkę Leszka Gnoińskiego.

Czy dom, w którym teraz mieszkasz, jest dla ciebie najważniejszym miejscem na świecie?

Najważniejsze miejsce jest tam, gdzie jestem ja i moi bliscy. Nie o to chodzi, że jestem centrum wszechświata. W każdym miejscu mogę pracować, spokojnie myśleć i mieszkać. Ważne jest też, żebym mógł się realizować i czasem odezwać do kogoś, kto mnie rozumie.

A dom w Bochni zapewnia ci ten spokój ducha?

Tak, ale ostatnio nie mam tu spokoju, bo ciągle jest coś do roboty. Po prostu od rana widzę ogrom pracy, jaka mnie czeka.

Ale lubisz ten ogród, ten dom, uwielbiasz się tu krzątać i coś w nim robić.

Lubię, ale mam tego za dużo. Nie nadążam. Muszę się zdecydować – albo zarabiam pieniądze, albo uprawiam mój ogród. A jednocześnie wiem, że i jedno, i drugie nie może poczekać. Ogrodu trzeba dopilnowywać, pieścić go. Czegoś, czego nie zrobiłem dziesięć lat temu, gdy tu przyjechałem, wciąż nie ma. A przecież drzewa trzeba posadzić wcześnie, bo kiedy się będę nimi cieszył?

Dlaczego akurat ten dom?

Po powrocie ze Stanów zamieszkałem w Bochni na osiedlu zwanym Karolina w normalnym bloku. Nawet fajnie tam było, ale po kilku latach właściciel kazał mi się wyprowadzić. W Polsce, gdy wynajmujesz mieszkanie, nie masz do niczego prawa. Właściciel będzie ci przyłaził i wszystko oglądał. Jeszcze specjalnie jakieś swoje rzeczy zostawi, żeby sprawdzić, czy nie kradniesz. Nie masz prywatnego życia. W Stanach wynajmujący nie ma prawa wejść bez twojego zezwolenia. Płacisz czynsz i koniec, czujesz się jak właściciel.

Jak ważny jest honor w twoim życiu?

Jak ja to kiedyś powiedziałem – męskość to nie członek, tylko przede wszystkim honor. Bez honoru nie ma mężczyzny. Dawniej istniał kodeks szlachecki, potem oficerski, gdzie słowo honoru było najważniejsze, nie można było go złamać. Są oczywiście wyjątki, jak obrona ojczyzny, czci kobiety czy honoru przyjaciela, ale to tylko wyjątki.

Co dla ciebie znaczyło bycie hipisem?

Uznawałem czystość, nie akceptowałem nienawiści i przemocy. Nic nie posiadałem, pacyfizm totalny. W ideach zbliżyłem się do poglądów Diogenesa z Synopy, który głosił pogardę dla rozkoszy życiowych i dóbr materialnych. Dlatego w moim łóżku zawsze spało najwięcej dziewczyn, piętnasto-, szesnastolatek, które uciekały z domów. Przy mnie czuły się bezpieczne. Czesały mnie, szyły spodnie, a ja chroniłem je przed naćpanymi hipisami, którzy chcieli je wciągnąć do swoich łóżek. Miałem ksywkę „Anioł”. Poza tym to była moja komuna, wyrzucałem z niej za ćpanie i chlanie. Od razu znikali. Zdarzały się też różne prowokacje. Po latach się okazało, że niektórzy z moich kolegów byli zmuszani do donosicielstwa. Wpadali za jakieś drobne kradzieże i żeby się zrehabilitować, dawali się namówić do współpracy. O trzech wiedziałem, czwartego podejrzewałem.

Jest jakaś książka, która otworzyła ci nowe drzwi?

Fikcje Jorge Luisa Borgesa, chyba największego erudyty na świecie. Niesamowita książka, w której mieszają się recenzje nieistniejących książek, biografie ludzi, których nie było. Bardzo ważne stało się też dla mnie Sto lat samotności Marqueza, które połknąłem ze trzy razy. Realizm miesza się z magią w niesamowity, taki dotykalny i zwyczajny sposób. Za każdym razem, gdy ją czytam, jestem jak u siebie w domu, bo spotykam starych znajomych, znane miejsca i wszystko jest kontynuacją stuletniej samotności. Piękna, poetycka powieść. Jest jeszcze wiele książek, które zaważyły na moim życiu: Pierwsza miłość Becketta, Zamek Kafki, na który mam chyba z dwanaście interpretacji. Zapomniany język Fromma, książka o dezintegracji pozytywnej profesora Dąbrowskiego, Konopielka Redlińskiego czy opowiadania Hłaski. Ostatnio czytam Traktat o łuskaniu fasoli Myśliwskiego. Wyciągam, czytam cztery kartki i odstawiam jak substytut prawidłowo zrównoważonej diety psychicznej (śmiech). Nie tak dawno odkryłem tam zdanie, które wciąż powtarzam: „Ludzie najłatwiej znajdą to, co ich dzieli”. Jedni są po jednej stronie mostu, drudzy po drugiej. Ten most zamiast ich łączyć – dzieli. Nikt nie zwrócił na to uwagi, że mosty nie łączą, a dzielą właśnie, a przecież powinny łączyć. Ludzie myślą kategoriami oddzielności i to jest okropne. Powinniśmy szukać czegoś, co nas połączy. W filmach najbardziej wzruszają mnie sceny, w których ludzie robią coś razem. Tak jak w Solidarności. Jakie to było piękne! Nagle wszyscy wstali i krzyknęli: „NIE!”. To było coś najpiękniejszego na świecie. Ludzie stanęli w obronie jakiejś idei. Zawsze jestem za tym, aby chronić siebie, czyli to, co wypełnia moje ciało, moją duszę, wiarę, ideologię, marzenia. To jest instynkt samozachowawczy. I dla mnie literatura jest cenna wtedy, kiedy pomaga mi zachować wiarę w te ideały i chronić siebie. Czytanie Idioty racjonowałem sobie jak jedzenie w czasie klęski głodu. Dziś czterdzieści stron, jutro ciąg dalszy. I tak codziennie. To grube tomiszcze, a mimo to bardzo się bałem, że kiedyś się skończy. Pojechałem wtedy do NRD. W taśce miałem książki – Idiotę, w którym zostało mi do przeczytania ostatnie sześćdziesiąt stron, i całe Lochy Watykanu Gide’a. Na granicy Niemcy obie mi zabrali. Coś im nie grało, podejrzane było. Jak to tak? Tylko książki? Gdy wróciłem do Polski, załatwiłem sobie jeszcze raz te Lochy Watykanu i zabrałem się za nie.

Masz jakiegoś ulubionego poetę?

Mógłbym powiedzieć, że Rainera Marię Rilkego, ale do końca go nie rozumiem. Mógłbym też wymienić Siergieja Jesienina – jest taki czysty. Przychodzi mi do głowy Rafał Wojaczek, ale on był „pijokiem”. Chyba jednak najbardziej pasuje mi Andrzej Bursa.

Kiedy po raz pierwszy spotkałeś chłopaków z TSA?

Na przeglądzie w Nysie. Pojechałem tam z tarnowskim Sektorem A – Stefan śmiał się później, że TSA to skrót od tego. Występowali na koniec dnia, w roli gwiazdy wieczoru. Zobaczyłem kolesi łażących po scenie w dżinsach, podłączających kable do wzmacniaczy i nieużywających żadnych przeszkadzajek. Mieli jakieś stare graty lampowe, obrzydliwie wyglądające, nawet poobtłukiwane, ale wszystko zajebiście brzmiało, po prostu oniemiałem. Rzecz jasna polazłem do nich potem do garderoby i tak się poznaliśmy. Od razu im powiedziałem, że świetnie grają i świetnie brzmią, i zawsze marzyłem, żeby śpiewać w takim zespole.

Czym TSA różniło się od ówczesnych zespołów?

Wtedy istniała moda na Marka Blizińskiego, uznawanego za demona jazzu gitarowego. Bliziński grał z kamienną, pozbawioną wyrazu twarzą, nie patrzył na gryf, tylko w jakiś martwy punkt przed siebie. Rockowcy próbowali grać w ten sposób, tymczasem nagle wyszło TSA i pokazało taki żywioł, jakby chciało rozwalić scenę. I te decybele – tak głośno nie grał nikt przed nimi! Do dziś zresztą tak grają, nawet głośniej niż ci wszyscy metalowcy, którzy puszą się, że są tak strasznie głośni. TSA po prostu zmiotło wszystkich. I po tym koncercie Katarzyna Gaertner i Jacek Sylwin zaprosili mnie na kolację, aby omówić pewien projekt. Zaprosili też Nowaka i Stefana. I Sylwin powiedział tak: „Jeśli będziecie mieli takiego wokalistę jak Marek Piekarczyk, to wszystko przed wami – światowa sława, helikoptery będą was wozić na koncerty. Widzę niesamowitą, oszałamiającą karierę, pełne stadiony”.

I co na to odpowiedziałeś?

Że ja jestem z Bochni, a oni z Opola i to trochę daleko. Wiesz, takimi amatorskimi kategoriami myślałem. Wtedy Jacek powiedział, żebym się nie martwił, bo PSJ zapłaci za podróże, wynajmie mi hotel w Opolu i będzie świetnie. (Oczywiście na początku nie wywiązali się z obietnicy, bo księgowa robiła problemy. Podróżowałem więc autostopem i mieszkałem u chłopaków). Klamka zapadła: podjęliśmy decyzję, że będziemy pracować razem. Myślałem, że zwariuję ze szczęścia, bo zawsze marzyłem, żeby występować w takim zespole. Właśnie na taką chwilę i na taki zespół – świetnie brzmiący, wspaniały rytmicznie, z prawdziwie rockowymi podziałami i z odrobiną bluesa w tle – czekałem wiele lat. Przyprowadziłem Rzehaka, przedstawiłem go i powiedziałem, że mógłby zostać naszym menedżerem, bo sprawdził się, pomagając mi, a poza tym pisze teksty. Później zaproponowałem też Ryśka, zasugerowałem, że jako plastyk mógłby się zająć reklamą i plakatami. To on sfinalizował logo graficzne TSA i produkował znaczki. Na początku koledzy byli oporni, ale jak pierwszy raz dostali dużo pieniążków ze sprzedaży gadżetów, to przestali narzekać. Rysiek wykonał potem projekty większości okładek, plakatów i kalendarzy TSA. Zajmował się też techniką i był tak zwanym roadie – pilnował godzin wyjazdów, budził wszystkich albo zapędzał technicznych do łóżka, bo ciągle chcieli balować. Tak to się wszystko zaczęło.

Nagle trafiłeś do innego środowiska, między chłopaków młodszych o dziesięć lat. Jacy byli?

Popierdoleni, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Na próbach grali tak samo głośno jak na koncertach, wzmacniacze mieli rozkręcone na full. Od razu musieli słyszeć, czy wszystko dobrze brzmi. Spodobało mi się, choć pojawiły się też konflikty. Ciągle coś mi wmawiali. Kapłon mówił, że źle śpiewam, i kazał mi naśladować Davida Coverdale’a, który według niego był ideałem wokalisty. A ja nie lubię takiego śpiewania. Cały czas siedział wkurwiony za tymi bębnami i gderał, że tak beznadziejnego bluesa jak Trzy zapałki to w życiu nie słyszał. Innym razem zatkało mnie, gdy usłyszałem, jak warczał na próbie, że nienawidzi grać tej muzyki, bo on przecież jest perkusistą jazzowym, a muzyka TSA jest prymitywna! Patrzyłem na niego jak na idiotę – co taki osiemnastoletni gówniarz mógł wtedy wiedzieć o jazzie? Dla mnie TSA było najlepszym zespołem, jaki słyszałem od wielu lat.

TSA stało się największą atrakcją koncertową.

Koncert TSA musiało się zaliczyć. Wtedy szalała inflacja, w sklepach stał tylko ocet, a ludzie mieli kupę szmalu i nie wiedzieli, na co go wydawać. Kupienie biletu na koncert okazywało się najłatwiejsze, bo już o płyty czy książki musieli walczyć. I właśnie dlatego nie szczędzili kasy na koncerty. Często płacili za nasze bilety na czarnym rynku potrójne czy poczwórne stawki, przekupywali bramkarzy. Zresztą to bramkarze najwięcej zarabiali na naszych koncertach, dziś ci ludzie mają duże firmy. Straszne machloje wówczas odchodziły.

Od początku TSA towarzyszyły plakaty z napisem „heavy metal rock”. Zresztą panowała opinia, że byliście w Polsce pierwszym z prawdziwego zdarzenia zespołem heavymetalowym. Zgadzasz się z tym?

To takie hasełko i nie wiem, kto na to wpadł. Zresztą szufladkowanie należy do dziennikarzy, muszą coś tam pisać, nie? My jesteśmy muzykami. Osobiście nie lubię klasyfikowania i uważam, że niczego w polskiej muzyce nie zapoczątkowaliśmy. Owszem, przełamaliśmy pewne bariery – TSA to zespół, który niesamowicie się zachowywał na scenie i świetnie brzmiał. Trzeba było być mistrzem świata, żeby zepsuć nasze brzmienie. Nawet dzisiaj. Jeśli nie brzmimy, to znaczy, że zawalił ktoś z obsługi. TSA brzmi samo z siebie, wszystko jest dokładnie poukładane. Czemu muszę wysoko śpiewać? Żeby być w jakimś paśmie brzmieniowym i żebym był słyszalny. Jeśli mnie słyszysz to nie dlatego, że mnie wzmacniają i mocno podkręcają, tylko ponieważ mam takie pasmo i taki sposób śpiewania.

TSA porównywano do AC/DC. Denerwowało cię to?

AC/DC stanowili dla nas jakiś wzór, ale bardziej nas inspirowali, niż z nich zżynaliśmy. Poza tym ja muzykę AC/DC usłyszałem dopiero u kolegów, wcześniej kojarzyłem ich tylko z nazwy. Przy drugiej płycie koledzy byli świeżo po obejrzeniu koncertów Budgie i znajdowali się bardziej pod ich wpływem, co stwierdziłem ze zdziwieniem już po nagraniach.

Wiele osób wskazuje Heavy Metal World jako najlepszy krążek TSA. Zgadzasz się z tym?

Dla mnie wszystkie są najlepsze. Każdy miał swoje blaski i cienie. Przy okazji tego albumu wiedzieliśmy, że odchodzą Nowak i Kapłon. To rozładowało napięcia w zespole, chociaż była wielka niepewność, co z nami będzie. Aż dziw, że wyszła nam tak radosna i dobra płyta.

Jak po latach oceniasz wasze wydawnictwa?

Wszystkie mi się podobają, ale patrzę na nie na trzeźwo. Każda płyta przywołuje wspomnienia o tym, jak ją robiliśmy, jak wiele włożyliśmy w nią pracy, jak bardzo musieliśmy walczyć o różne rzeczy, choćby o mikrofon. Przypominam sobie, jak powstawały teksty, ile prób przeprowadziliśmy, ile zmian robiliśmy w jakiejś piosence, ile miała ona wersji, o których nie wie nikt, tylko ja i moi koledzy. Ilu pojawiało się różnych ludzi wokół nas. Przed nagraniem Heavy Metal World rozleciał się przecież zespół.

Co zmienił w twoim życiu program The Voice Of Poland?

Uratował mi dupsko, bo zaczęły mnie przytłaczać kredyty i nawet myślałem, czy by nie wyprowadzić się z Polski, na przykład do Nowej Zelandii. Nie mówię, że zarabiam tam jakieś kokosy, ale ten program wprowadził do mojego życia pewną stabilizację. Najważniejsze jednak – to okazało się nagle i niespodziewanie – że dzięki temu programowi ludzie mnie polubili.

Czy to było dla ciebie nowe odkrycie?

Gdy grałem Jezusa, ludzie uśmiechali się do mnie na ulicy, ale głównie w Gdyni.

A teraz w całej Polsce…

Wszędzie, dokąd pójdę, jestem mile widziany. Kiedy już odkryją, że to ja, dziwnie się zachowują. Na przykład, gdy robię zakupy, to cały czas jestem otoczony sprzedawcami. Kiedyś brali mnie za potencjalnego złodzieja, a dziś czekają, aż zadam im jakieś pytanie. Kobiety z wózkami, które mijają mnie na ulicy, uśmiechają się i kłaniają, i mówią „dzień dobry”. Jest to bardzo miłe i zawsze odwzajemniam to uśmiechem.



Komentarze: