Przemysław Myszor (Myslovitz): "Rozlewaliśmy wokół siebie melancholię"

Przemysław Myszor (Myslovitz): "Rozlewaliśmy wokół siebie melancholię"

Jest to jeden z najważniejszych polskich zespołów rockowych, a „Długość dźwięku samotności” nuciła kiedyś cała Polska. Mowa oczywiście o Myslovitz, który w tym roku obchodzi jubileusz 20-lecia istnienia. Gitarzysta,  kompozytor, autor tekstów  i klawiszowiec kapeli, Przemysław Myszor specjalnie w wywiadzie dla Wyspa.fm zdradził kulisy drogi, jaką band z Mysłowic przeszedł przez ten czas. Wspominaliśmy momenty trudne, ale też radosne. Jednak przede wszystkim punkty przełomowe, jak chociażby wygraną podczas Mokotowskiej Jesieni Muzycznej, wydanie piosenki „To nie był film”, romans z zagranicą czy odejście z kapeli Artura Rojka.

Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Myslovitz obchodzi w tym roku 20-lecie istnienia. Zagraliście z tej okazji jubileuszowe koncerty w Warszawie i Gdańsku. Jakie są wasze wrażenia związane z tymi występami? Pojawiły się jakieś szczególne wspomnienia, może łezka zakręciła się w oku?

Przemysław Myszor: Dla nas były to przede wszystkim bardzo aktywne dni. Byliśmy cały czas w biegu i mimo wszystko w pracy. Faktycznie, podczas koncertów robiło się nam tak ciepło pod oczami. Te występy dały nam bardzo dużo energii. Lubimy pracować z innymi artystami i zawsze to robiliśmy, natomiast tym razem zdarzyło nam się w dość krótkim czasie spotkać z samymi magami muzyki. Ich obecność i to, o czym rozmawialiśmy, miało na nas wpływ. Oni nas dowartościowali tym, że byli i wyrażali się pochlebnie o naszej muzyce, żartowali. To są takie dobre momenty. Samo wspominanie odbywa się bardziej przy okazji wywiadów, których udzielamy. Ludzie proszą nas o jakieś podsumowania, co nam się udało, a jakie  były najgorsze momenty.

Wśród waszych gości pojawiły się uznane nazwiska, jak chociażby Edyta Bartosiewicz, Wojtek Mazolewski czy Tymon Tymański, ale też stosunkowo młodzi twórcy, z których można by wymienić Dawida Podsiadło czy Natalię Grosiak. Dlaczego akurat taki dobór muzyków? Czym się kierowaliście przy wybieraniu artystów?

To są muzycy, których lubimy, a nie mieliśmy do tej pory okazji się spotkać, jak Wojtek Mazolewski czy Natalia Grosiak. Z Dawidem Podsiadło spotkaliśmy się osobiście, ale nie było okazji, żeby coś razem zrobić. Niektórzy z nich są naszymi przyjaciółmi – zespół L.Stadt. Edyta Bartosiewicz śpiewała już z nami na 10-leciu, a jest artystką, która się zbytnio nie udziela. Każe nam bardzo długo czekać na swoje nagrania, ale warto to robić. Ci artyści byli na naszej liście życzeń, która oczywiście była szersza, ale nie wszyscy mogli z nami wystąpić, bo byli zajęci. Być może uda im się wystąpić z nami na koncertach z innych okazji.

Cofnijmy się do samych początków Myslovitz. Dołączyłeś do zespołu już po wydaniu debiutanckiej płyty. Jak wspominasz ten czas? Czy charakterystyka twórczości formacji ułatwiała czy utrudniała proces aklimatyzacji?

Myslovitz grał taką muzykę, jakiej słuchałem. My wtedy w Mysłowicach słuchaliśmy trochę innych utworów niż reszta kraju. Może nawet nie całe miasto, ale ta nasza paczka muzykujących osób. Taki akurat mieliśmy specyficzny klimat w Mysłowicach. Chłopakom jako pierwszym udało się podpisać kontrakt, wydać płytę i zaistnieć w radiu, ale zrobić to na bardzo szeroką skalę. Nie na zasadzie, że ktoś ich od czasu do czasu puszczał, ale pierwszy singiel grało wiele rozgłośni radiowych. Taki sukces nikomu z nas wcześniej się nie zdarzył. Dla mnie jedyną trudnością była zmiana życia. Moment, w którym bez żadnych przygotowań, nagle włączyłem się w tę arterię tuż po wydaniu płyty. Trzeba było grać koncerty i nagrywać teledyski, ale nie traktowałem tego jak przykry obowiązek. To było bardzo przyjemne, ale od razu należało radzić sobie z jakimś lękiem czy wątpliwościami. Po prostu musiałem dać radę. Oczywiście, życie w drodze, w trasie nie było takie proste. Wszedłem w układ towarzyski, który już istniał, więc trzeba było akceptować pewne rzeczy, a to nie było łatwe. Generalnie tych miłych spraw było dużo więcej.

Jak następował proces kształtowania się brzmienia zespołu? Kto miał na nie największy wpływ? Myślisz, że mógł przyczynić się do tego w znaczący sposób Ian Harris, producent debiutanckiej płyty? Dla młodego zespołu praca z tak uznaną osobistością mogła mieć duże znaczenie, a też na tym pierwszym krążku słychać wpływy zespołów New Order czy Joy Division, z którymi Harris wcześniej pracował.

Na pewno Ian Harris miał wpływ na to, jak brzmiała płyta. Nie sądzę jednak, żeby przyczynił się do tego, jakie aranżacje zespół prezentował na żywo podczas koncertów. Nie było mnie wtedy w kapeli, więc tylko gdybam. Natomiast myślę, że do brzmienia Myslovitz najbardziej przyczynili się chłopcy. To, że śpiewali w sposób,  w jaki Polsce śpiewało się w latach 60. i 70. Grali prostą ścianę gitarową, ale na swój sposób uroczą. To była kwestia wyborów, umiejętności czy po prostu tego, co aktualnie dało się zagrać. To jest wynik różnych rzeczy. Po tym, jak już dołączyłem i była jedna gitara więcej, to okazało się, że można grać trochę inaczej. Zdecydowanie robiłem to w inny sposób niż chłopaki, więc siłą rzeczy zespół poszedł w inną stronę. Duża ilość koncertów przyczyniła się do tego, że wszystkim nam poprawiał się warsztat. Pojawiały się nowe inspiracje muzyczne. Z jednej strony się rozwijaliśmy, a z drugiej strony zaczynała wywierać na nas wpływ inna muzyka i to sprawiało, że zespół się zmieniał. To są takie naturalne koleje rzeczy, jeśli chodzi o progres muzyczny. Dużo ze sobą rozmawialiśmy. Sporo płyt razem słuchaliśmy, gdy jeździliśmy podczas trasy. Na tym polega życie muzyka, że występuje na scenie raptem trzy godziny, a większość czasu jest w drodze. Żeby dojechać z Mysłowic do Szczecina spędzaliśmy w samochodzie w jedną stronę dwanaście godzin. Gdy ludzie przez długi czas są zamknięci w tak małej przestrzeni, to różne rzeczy mogą mieć miejsce. Każdy z nas puszczał jakieś nagrania, które miały wpływ na formację. Słuchaliśmy dużo tej samej muzyki, dzieliliśmy się nią, a ona nas w pewien sposób kształtowała.

Powiedziałeś kiedyś, że Myslovitz był zawsze smutnym zespołem. Z czego to wynikało? Waszej natury jako ludzi, ekspresji scenicznej czy może aktualnych nastrojów społecznych?

Mówiąc, że Myslovitz był zawsze smutnym zespołem, miałem na myśli ekspresję sceniczną podczas koncertów. Pisaliśmy o poważnych sprawach, ale też ludzie różnie to oceniali. Kiedyś uważano Myslovitz za słoneczny, jak nigdy dotąd. Było to po wydaniu drugiej płyty, na której były takie utwory, jak „Z twarzą Marylin Monroe” czy „Peggy Brown”. Natomiast od trzeciego krążka każdy następny był jeszcze bardziej poważny. Na początku baliśmy się na scenie, nie okazywaliśmy zbytnio radości. Artur Rojek miał taki sposób występowania, że najczęściej po prostu zamykał oczy. Nie szukał kontaktu z publicznością. Trudno mi powiedzieć, dlaczego, może właśnie ze strachu. Śpiewaliśmy wtedy mnóstwo smutnych numerów, jak chociażby „Good Day My Angel”, „Myszy i ludzie”, „Szklany człowiek”. Radiohead też jest takim smutnym zespołem, a my byliśmy w nich totalnie zapatrzeni swego czasu. To był taki performance. Sprzedawaliśmy swoje emocje, nastroje, a one wtedy takie były. Zresztą to nie jest żadna tajemnica, że najłatwiej dzieli się smutnymi emocjami i pisze się o tym, co cię gryzie. To wyrzuca się z siebie najprościej. Może nie każdy to potrafi, ale nam akurat najgorzej było podzielić się z innymi radością. Dla mnie nie da się tego dobrze zrobić, chociaż byli tacy, którzy potrafili. Beatlesi potrafili robić wesołe piosenki i zarażać ze sceny szczęściem, ale my akurat rozlewaliśmy wokół siebie melancholię. Szczerze mówiąc, to w życiu codziennym raczej nie jesteśmy takimi ponurakami. Robiliśmy sobie żarty, śmialiśmy się, wkurzaliśmy się też nawzajem – atmosfera w zespole zawsze była gorąca. W życiu nie byliśmy smutnymi osobami, ale jeśli chodzi o sztukę, to zawsze było takie odcięcie od świata ze sceny i eksponowanie skrywanych emocji, smutku, tragedii, szaleństwa. Jestem jednym z autorów tekstów i też wiem, o czym piszę. Gdy zastanawiasz się, co powiedzieć i w jaki sposób, słuchając przy tym muzyki, to jakoś sam wybierasz tę ciemną ścieżkę.

Jak można określić drogę, jaką przeszedł Myslovitz od początku swojego istnienia do dzisiaj? 20 lat to na pewno ogrom inspiracji, zagranych koncertów, ale przede wszystkim przemian.

Trudno jest to jednoznacznie określić. Cały czas idziemy pod górę, a ścieżka jest pełna wybojów, zakrętów i pułapek, w które wpadamy lub nie. Chociaż dla niektórych ludzi, którzy nie żyją z nami i nie są w środku, może ona wydawać się prosta i że od pierwszej płyty i jeszcze tych wesołych singli wszystko nam się udawało. Jakbym miał spojrzeć na to z boku, nie wiedząc, ile wysiłku, cierpienia i wyrzeczeń nas to kosztowało, to też bym tak pomyślał. Moglibyśmy być nawet inspiracją dla młodych zespołów. Zapłaciliśmy jednak za to swoją cenę, która była wysoka, ale nie chcę narzekać. Każda inna praca i sposób życia również wymaga poświęceń i przysparza wielu trudności. Także nie chciałbym robić z nas jakichś bohaterów, bo bywają większe cierpienia niż to, co myśmy przeżyli. Nasza droga była naturalna. Gdy udawało nam się coś osiągnąć, to szliśmy dalej. Jeśli wspięliśmy się na jakiś poziom, to nadal szukaliśmy ścieżki w górę. Przez długi okres czasu nie zastanawialiśmy się nad tym, co robimy. Po prostu tworzyliśmy nowe utwory, lepsze lub gorsze. Jest mi trudno opisać nasz rozwój, bo byłem w środku kapeli i sporo rzeczy nie zauważałem, tylko działałem.

Można wskazać jakieś momenty przełomowe dla działalności zespołu? Czy były takie punkty zwrotne, a jednym z nich można określić odejście Artura Rojka?

Oczywiście. Jeśli chodzi o punkty zwrotne, to dość łatwo jest spróbować określić momenty przełomowe, które miały duży wpływ na dalszą działalność czy wizerunek zespołu. Na pewno jednym z nich był fakt, że zespół w ogóle się zebrał i wygrał Mokotowską Jesień Muzyczną, co zaowocowało kontraktami – pierwszą płytą i singlem. Potem pojawiły problemy emocjonalne Artura związane z jakimś stresem, który pojawił się w nowej sytuacji. Trzeba było dużo grać, a gdy stałeś na scenie, to wszyscy się na ciebie patrzyli i cię oceniali. Nawet niezależnie od tego, jak cię ludzie odbierają w takiej sytuacji, to jest to zawsze trudne. Wychodzisz na scenę i rozbierasz się emocjonalnie. Jednym się to podoba i gdy dostajesz takie znaki sympatii, to jest to miłe. Natomiast gdy coś się nie podoba, to piecze. Nawet, gdy większość jest wyraźnie zadowolona, a tylko trzy osoby wyrażają dezaprobatę, to zwraca się większą uwagę właśnie na tych, którym się nie podoba. Oczywiście to zależy od osobowości. Nas akurat zawsze parzyło to, że ktoś napisał źle, nawet gdyby reszta opinii była pochlebna. Ja dołączyłem do kapeli na zaproszenie Artura, który wyjaśnił mi to w taki sposób, że po prostu nie mógł grać na gitarze. Nie czuł lewej ręki, nie czuł strun i nie wiedział, co gra. Trudno było to zrozumieć, ale jeśli założysz, że była to jakaś funkcja nerwowa spowodowana stresem, to jest to całkiem prawdopodobne. Zresztą wszyscy chłopcy to potwierdzali, dlatego ja w dość przypadkowy sposób trafiłem do kapeli, co miało na nią wpływ. Po pierwsze byłem jedynym, który potrafi stroić gitarę (śmiech). Po drugie dołączenie kolejnego muzyka, który przy okazji został też współkompozytorem i autorem tekstów w zespole, miało znaczenie.

Kolejnym punktem zwrotnym, dość tragicznym dla nas, jeśli chodzi o odbiór publiczności, był utwór „To nie był film”. Firma Sony wyrzuciła nam go z płyty i dała do filmu „Młode wilki ½”. My bardzo liczyliśmy na to, że ta piosenka ukaże się na albumie, ale chociaż tak się nie stało, to i tak narobiła wiele zamieszania. Dla nas był to szum niechciany, bo nie jesteśmy ludźmi, którzy lubią, gdy wokół nich toczy się tyle dyskusji, szczególnie negatywnych. Ta piosenka to jest moja opinia ze względu na uwarunkowania społeczno-polityczne tamtych czasów, a zrobiło się z tego wielkie halo, że Myslovitz namawia do zabójstw i stworzył tak przerażającą piosenkę. Używając dzisiejszego języka, spadło na nas dużo hejtu instytucjonalnego. Generalnie słuchacze i radia nas wspierali, a politycy atakowali. W pewnym momencie był zakaz puszczania tego utworu. Uzmysłowiło mi to, jako autorowi tekstu, że ludzie nie do końca słuchają tego, co stworzyłeś. Robią to fragmentami i bardzo pobieżnie, a na tej podstawie wyciągają ostateczne wnioski. Odbiór ciebie, niezależnie już od tego, czy artysty, czy po prostu człowieka, sprowadza się do oceny na podstawie powierzchownych przesłanek. Tekst do kawałka „To nie był film” był pierwszym, który ja napisałem dla Myslovitz. Był to swego rodzaju protest przeciwko temu, co się działo. Wcieliłem się w bohatera tego utworu. Poczułem się tak, jakbym to ja zrobił coś złego i nagle zdał sobie z tego sprawę, bo byłem pod wpływem kogoś, kto mnie wciągnął. Inspirowałem się wspomnieniami Jonathana Carrolla, który pisał o tym, że w młodości wpadł w złe towarzystwo. Miał „przyjaciela”, który był bardzo złym człowiekiem, wręcz demonem, który przemożnie na niego oddziaływał. Był zdolny do wszystkich złych rzeczy i był w stanie powiedzieć „Chodź, postrzelajmy dzisiaj do ludzi na ulicy. Zabijmy dziewczyny, ale tylko te najpiękniejsze”. Dość mocno mnie to uderzyło i właśnie z tej perspektywy napisałem tę piosenkę. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że tak przerażający obraz może kogoś zachęcić do czynienia podłych rzeczy, a było wręcz na odwrót. Niektórzy przyznawali, że nie można jej wysłuchać do końca. Był to wtedy w Polsce czas przemian społeczno-gospodarczych, kiedy w prasie pojawiało się mnóstwo informacji o tym, że społeczeństwo nie wytrzymało i dopuszczało się zbrodniczych czynów. W co drugim polskim mieście szły czarne marsze. Ludzie się zbierali, palili świeczki i mówili stop przemocy. Nie wymyśliłem tego, takie panowały nastroje, potęgowane dodatkowo przez media. Zawsze to powtarzałem, że nie sposób śpiewać o przemocy w sposób, żeby się ludziom dobrze do tego tańczyło na dyskotece. Często podaję też przykład kawałka „Scyzoryk”. Ludzie myśleli, że to jest taka trochę chuliganka i fajnie się przy tym bawili, co dla mnie też było niezrozumiałe. „To nie był film” zmienił postrzeganie zespołu Myslovitz, który wcześniej kojarzył się głównie z kawałkami o miłości, bo to one przedostawały się do mediów. Nikt wtedy nie zwracał uwagi na tę ciemniejszą stronę zespołu, która już przecież istniała. Pokazaliśmy, że nie jesteśmy szesnastolatkami, ale potrafimy tworzyć też poważne utwory, ukazujące tę drugą stronę świadomości. Od tego momentu większość dziennikarzy przestała traktować nas jako młody, fajny zespół, który gdzieś tam sobie gra niezobowiązująco. Nagle zostaliśmy wciągnięci do poważnych rozmów, także był to mocny strzał. Zbiegło się to w czasie z wydaniem trzeciego krążka. Byliśmy starsi, więc siłą rzeczy zaszły w nas pewne zmiany i pisaliśmy na trudniejsze tematy. Był to fundament, aby Myslovitz zaczął być postrzegany jako zespół, który tworzy muzykę poważną pod względem artystycznym.
Później nagraliśmy czwarty longplay „Miłość w czasach popkultury”. Myślę, że odniósł on tak duży sukces, bo wszyscy mocno zasuwaliśmy przy tworzeniu tej płyty i wypracowaliśmy pewien system komponowania, który sprawdzał się też później przy tworzeniu następnych albumów. Dużo rozmawialiśmy o piosenkach i wspólnie pisaliśmy teksty. Niektórzy się temu dziwili, ale po prostu ktoś dał jakieś zdanie, inna osoba dołożyła coś z innym kolorem. Gdy piszesz tekst, to masz jego mocne punkty, ale też te przezroczyste. Piosenka ma konkretną ilość zwrotek, wersów, swój rytm i trzeba to zachować. Gdy ktoś coś podpowie, to ten obraz się zapełnia. Można to tak obrazowo ująć, że ktoś otworzył nasze klatki piersiowe, wszystko, co tam było wypłynęło i na środku złączyło się w jedno. To był dla mnie najpiękniejszy moment. Album ten zawierał utwory „Długość dźwięku samotności” czy „Chłopcy”, które w kółko latały w radiu. Przyszły takie momenty, że nawet tacy ludzie jak my, którzy skupiali się na tym, co im nie wychodzi, a wszyscy inni są lepsi, musieliśmy zauważyć, że nie dało się wyjść do sklepu, bo ludzie nas rozpoznawali. Odczuliśmy popularność, za nią przyszła duża sprzedaż płyty, prestiżowe nagrody – Fryderyki i Paszport Polityki.
Za tą popularnością nastąpiły pierwsze, poważne tarcia w zespole, o których nie chciałbym mówić przy tej okazji. Takie małe nieporozumienia zaczęły się już pojawiać przy trzeciej płycie, ale to było jeszcze do opanowania. Byliśmy prostymi chłopakami, zadającymi proste pytania i szukającymi prostych odpowiedzi. Po tym nagraliśmy album „Korova Milky Bar”, który stworzyliśmy praktycznie w czwórkę, bo Artur skupił się na założonym wtedy zespole Lenny Valentino, z którym bardzo długo nagrywał płytę, a myśmy już nie chcieli i nie mogli czekać. Zaczęliśmy pracować nad tym materiałem i przez pierwsze osiem miesięcy robiliśmy to sami, aczkolwiek graliśmy kompozycje Artura, bo on z nami rozpoczął i później wpadał się od czasu do czasu między koncertami Lenny Valentino. Pojawił się nowy instrument, czyli klawisze. Chłopaki rok wcześniej zasugerowali, że moglibyśmy spróbować je wykorzystać. Kupowałem kolejne sztuki i nagle okazało się, że mam ich więcej niż gitar i mają one ciekawe brzmienie.

Odejście Artura miało swoje konsekwencje i też było czymś spowodowane, bo ten proces, który zakończył się opuszczeniem zespołu przez niego, trwał 10 lat. Już wtedy mogliśmy założyć, że to się kiedyś wydarzy, ale oczywiście robiliśmy wszystko, żeby tak się jednak nie stało. Pierwsze pęknięcia, które ja mogłem zauważyć i spoglądam na nie z dzisiejszej perspektywy, miały miejsce już przy trzeciej płycie. Jakby popatrzeć na sprawy ambicjonalne już od pierwszego krążka można było to przeczuwać. Od trzech lat gramy bez Artura i jest to trudne. W poprzednim składzie z nim byliśmy bardzo dobrze zgrani, rozumieliśmy się bez słów, wypracowaliśmy pewne mechanizmy, które działały. Przez tyle lat przyzwyczailiśmy się do pracy w ten sposób i szło nam to dosyć prosto. Oczywiście się kłóciliśmy, ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Gdy nawet nie odzywaliśmy się do siebie, a szliśmy na salę prób, to po prostu graliśmy. To nam zawsze wychodziło. W tej chwili bez Artura mamy taką dziurę. Pojawił się Michał i on się w tej dziurze próbuje umościć i zająć tę przestrzeń, ale cały czas uczymy się ze sobą pracować. Natomiast łatwo gra nam się koncerty. Pojawiła się radość i energia, których wcześniej nie mieliśmy. Teraz jesteśmy weselszym zespołem. Jesteśmy starsi i zmęczyło nas kreowanie pozy. Po iluś tam latach noszenia czarnych spodni, gdy raz na jakiś czas założysz niebieskie, to pomyślisz sobie „Rany, ale pięknie!”. Tak też jest w naszym przypadku. Kiedyś tego nie potrafiliśmy, baliśmy się lub w ogóle uznawaliśmy, że jest to takie niefajne, bo tylko głupie zespoły rozmawiają z ludźmi. Teraz zwykłe powiedzenie do publiczności „Cześć. Jak się macie?” czy ośmielanie ludzi do jakichś reakcji jest naprawdę świetne. Zdałem sobie z tego sprawę już jakimś czas temu, że gdy przychodzę na koncert i artysta nie zwraca na mnie uwagi, tylko wykonuje swoje, to czuję się odrobinę zlekceważony. Niby topię się w tej muzyce, przeżywam swoje emocje, jakbym był w kinie. Natomiast, jeśli on mnie zauważy i coś powie, to czuję się wtedy w pewien sposób wyróżniony. Kiedyś byłem na koncercie zespołu Sparklehorse. Stałem w pierwszym rzędzie i wszyscy zanurzaliśmy się w tym smutku. Nagle świętej pamięci Mark Linkous mówi „Proszę was, zaśpiewajcie dzisiaj ze mną. Ja tego strasznie potrzebuję”. To spadło na mnie jak grom. Nie dość, że on przeżywa to samo, co ja, że to nie jest poza, to jeszcze ma taką emocję, w której my możemy mu pomóc. To była zwykła, ludzka prośba, nie na zasadzie „Hej! Rzeszów! Jak się macie?!”. Miałem poczucie, że siedzę z nim na ławce i trzymam go za rękę. Taki inteligentny i nieudawany kontakt między artystą a odbiorcami jest bardzo ważny. Są muzycy, którzy chcą być uznawani za pięknych i najlepszych na świecie, ale ja zawsze pisałem utwory, aby się podzielić moimi słabościami, a ludzie, słuchając ich, myśleli o swoich. Wydaje mi się, że my zawsze nawiązywaliśmy więź z fanami poprzez nasze piosenki i to było trochę na zasadzie wołania o pomoc. Sztuka to jest wymiana emocji i energii, wszyscy szukamy porozumienia. Na co dzień mamy go tak mało, bo gdy mijamy ludzi na ulicy, to nasze aury odbijają się od siebie. Lecz gdy jesteśmy na koncercie, to stoisz koło piętnastu ludzi, muzycy grają i nagle wszyscy otwierają się. Ja mam tak, że nagle czuję się blisko nich, odczuwamy jednakowe emocje w tym samym momencie. To mnie uderza, ale ci ludzie obok mnie są podobnie uniesieni, mają łzy w oczach albo śmieją się. Mam wrażenie, że nasze dusze na co dzień również potrzebują jak świeżego powietrza takiego dzielenia się z innymi osobami, nie tylko artystami. Taki koncert rockowy im to zapewnia. Być może jest to przyczyna, dlaczego ludzie wciąż na nie chodzą, bo w dzisiejszych czasach, żeby się dobrze zabawić, nie trzeba nawet wychodzić z domu, więc nie chodzi tylko o to. Gdy dorosłem, to zdałem sobie sprawę z tego, że kontakt z innymi ludźmi jest najważniejszy, chociaż sam często mam z nim problemy. Mam trudności z wypowiedzeniem tego, co tak naprawdę czuję albo niekiedy potrzebuję pobyć sam.

Każda płyta była przełomowa w działalności zespołu i najważniejsza w danym momencie, czy można wskazać konkretny album, który miał największe znaczenie dla Myslovitz?

Myślę, że każda, bo tworzenie jej zajmowało nam trzy lata i ona opisywała te trzy lata naszego życia. Te płyty bardziej udane, jak chociażby „Miłość w czasach popkultury” czy „Korova Milky Bar” mogły wydawać się przełomowe z perspektywy słuchaczy. Album „Skalary, mieczyki, neonki” nie odbił się takim echem, ale zebrał pozytywne opinie wśród fanów i dziennikarzy. Gdyby ktoś pisał historię zespołu, to musiałby wybrać tylko kilka pozycji, które odniosły największy sukces, ale też zależy, z jakiej perspektywy się na to spogląda. Druga płyta była bardzo ważna, bo przyniosła wiele hitów, ale dla kapeli ta pierwsza ma też duże znaczenie, ponieważ to wszystko zapoczątkowała. Każdy krążek zmieniał kierunek, atmosferę w zespole.

Myslovitz praktycznie od początku swojego istnienia działał na Zachodzie. Wydaliście tam płyty, koncertowaliście, braliście udział w wielu festiwalach. W tym roku zagraliście na Beale Street Music Festival jako jedyny polski zespół, co stanowi ogromne wyróżnienie. Jak traktujecie tę swoją zagraniczną aktywność? Jest to tylko dodatek do tego, co robicie w Polsce, czy chcielibyście doprowadzić do sytuacji, w której nabrałoby to większego rozmachu?

Zachód jest naszym sukcesem z tego względu, że pojechaliśmy zobaczyć te wszystkie gigantyczne, dobre rzeczy. Spotkaliśmy wielu ludzi, którzy zachwycali się naszą muzyką i to było dla nas bardzo podbudowujące. Może teraz pójdę po bandzie, ale wszyscy Polacy i muzycy żyjemy zachodnimi kompleksami. My tam mogliśmy rozmawiać z muzykami, którzy byli dla nas wzorami dotychczas nieosiągalnymi. Nasza pierwsza, najpoważniejsza przygoda miała miejsce wtedy, gdy wyruszyliśmy we wspólną trasę z zespołem Simple Mind. Zaczęło się od głupich, kolonijnych kawałów – jak wyszedłem na scenę i nic mi nie grało, bo tak namieszali mi w efektach, ale po koncercie w Paryżu przyszli i powiedzieli „Wiecie co, posłuchaliśmy tego, co gracie i panowie pełen respekt. My wychowaliśmy się na takiej muzyce”. Ja jako nastolatek słuchałem kawałków Simple Mind w Radiowej Trójce i nigdy nie pomyślałbym, że będę kiedyś z tymi kolesiami wspólnie występował i rozmawiał o efektach gitarowych jak równy z równym. Gdyby mi ktoś powiedział, że będą przychodzili na nasz każdy koncert na tej trasie, chociaż nie muszą, to bym nie uwierzył albo umarł ze śmiechu. Z drugiej strony Zachód jest rozczarowaniem, bo nie dokończyliśmy naszej przygody. Uważam, że jest to nasza niewykorzystana szansa, bo okazaliśmy się „cienkimi dupami”. Nie unieśliśmy tego ciężaru. Gdyby nam się tam nie udało, nie chciano nas i przestały przychodzić zaproszenia na koncerty czy festiwale, to można by powiedzieć, że byliśmy za słabi i może tak miało być. Natomiast wszystko rozwijało się w dobrym kierunku, ale to my stwierdziliśmy, że to wszystko jest nie tak, jak trzeba i wyobrażaliśmy to sobie inaczej. Patrzymy na to trochę wstydliwie, bo to jest jak szkoła. To my wycofaliśmy się w szóstej klasie i nie zdobyliśmy świadectwa. Myślę, że tak uważają wszyscy. Ktokolwiek by ci nie powiedział czegoś na temat Zachodu, to albo wypowie się w podobnym tonie, albo będzie kłamał. Przeżyliśmy tam tyle wspaniałych i magicznych chwil, zobaczyliśmy tam tyle słodkich rzeczy, a później z tego zrezygnowaliśmy. Przez następne lata zrodził się u nas taki kompleks, że nawet jak to wspominaliśmy, to ze wstydem, chociaż gdy jesteśmy rozluźnieni, to wracamy pamięcią do tych miłych momentów – tu były fajne dziewczyny, a tam Iggy Pop się wkurzył, bo w Niemczech przyszły do nas koleżanki, a on myślał, że to były jego fanki, a myśmy mu je ukradli. Wyjazd na Beale Street Music Festival był dla nas niesamowity, bo przypomniał nam tę atmosferę, gdy z tej biednej Polski, garbatą autostradą „hitlerówką” między Opolem a granicą, wyjeżdżamy na piękne drogi czteropasmowe, a tak samo było w Memphis. Nie wiem, czy dzisiaj udałoby nam się to wykorzystać. Gdy teraz o tym rozmawiamy, to zaczynamy się kłócić „Bo Ty nie chciałeś, a ja tak”. Jeśli dalej będą pojawiać się takie zaproszenia, to z chęcią będziemy na nie odpowiadać, natomiast nie zorganizujemy już takiego wielkiego przedsięwzięcia. Teraz są inne czasy, gdy wtedy wyjeżdżaliśmy, to potrzebna była większa praca organizacyjna, Internet też miał mniejszy zasięg. Obecnie są większe możliwości i dużo mniej energii potrzeba, aby się na tym Zachodzie pokazać. Jeśli chcesz zdobyć rynek, to musisz mieć dużo pieniędzy. Trzeba robić imprezy dla dziennikarzy, żeby później pootwierano ci wejścia. To się nie zmieniło, ale ten amatorski sposób zaistnienia stał się dużo prostszy. Myślę, że będziemy starali się utrzymać kontakt, ale jakiejś większej ekspansji nie będzie. Jeśli się coś zdarzy, że napiszemy piosenkę i ona się komuś spodoba, to na pewno wykorzystamy wszystkie możliwości, jakie się nadarzą. Natomiast planowe podbijanie tamtejszych rynków musimy zostawić młodym zespołom. Wtedy jedynym człowiekiem w zespole, który miał dzieci, byłem ja. Teraz ewentualna rozłąka i niebycie w domu przez miesiąc czy pół roku ma całkiem inny smak niż kiedyś. Przynajmniej dla chłopaków, bo dla mnie to zawsze było bardzo trudne.

20 lat za Myslovitz, kolejne 20 przed wami. Jakie macie plany na przyszłość? Myślicie już o dziesiątym albumie?

Będziemy dalej działać i pracujemy nad nową płytą. Nasze zamiary są bardzo proste, mógłbym wypisać je w punktach: nowe nagrania, koncerty, wyzwania i tak najprawdopodobniej aż do momentu, w którym umrzemy. Taki jest nasz plan na dzisiaj. Po odejściu Artura każdy z nas musiał zweryfikować w swoim życiu wiele spraw i pomyśleć. To, że nadal istniejemy oznacza, że bardzo tego chcemy i nie wyobrażamy sobie życia bez muzyki, koncertów, możliwości dzielenia się energią z fanami. To jest uzależniające. Gdy długo nie występujemy na żywo, to chodzimy po domu i nie wiemy, co ze sobą zrobić. Nie umiemy się odnaleźć, wszystko nas denerwuje, nic nie pasuje. W tej chwili nie umiemy bez tego żyć, więc będziemy dalej to robić w miarę możliwości. Nie wiadomo, jak to nam wyjdzie. Na pewno będziemy wpadać w dołki, ale z pewnością wyjdziemy z nich.

Komentarze: