Festiwal Ars Cameralis przekroczył półmetek. Za nami kolejne wydarzenia, które z pewnością na długo pozostaną w pamięci tych, którzy byli ich uczestnikami.
Środowy wieczór może i był mroźny, ale na pewno w katowickim kinoteatrze Rialto było gorąco. To właśnie tam wystąpił Charles Bradley, który rozpalił publiczność do czerwoności. Zasadnym było więc pytanie rozpoczynające zapowiedź koncertu: "Czy na sali są strażacy?"
Kilkanaście minut po dwudziestej na scenie pojawiło się sześciu muzyków, którzy rozruszali nieco widownię, jednak był to dopiero wstęp do tego, co miało wydarzyć się później. Po kilku utworach na scenie pojawił się lider - "The Screaming Eagle of Soul, Mr. Charles Bradley". Już od początku zawładnął sercami widzów. Również od pierwszych dźwięków jego śpiew budził skojarzenia z wielkim Jamesem Brownem. Sam Bradley nie zaprzecza zresztą temu, że pozostaje pod jego przemożnym wpływem. To właśnie jego koncert, który wiele lat temu zobaczył czternastoletni Bradley wywarł na nim tak wielkie wrażenie, że postanowił zostać muzykiem. Od postanowienia do jego realizacji jednak daleka droga i chociaż przez całe życie Charles Bradley muzykował, a nawet dawał koncerty, to jednak musiał utrzymywać się z ciężkiej pracy kucharza, a to dla drwali w Alasce, a to będąc szefem kuchni w wielkim szpitalu psychiatrycznym. Jego pierwsza płyta - No Time For Dreaming - ukazała się dopiero w tym roku, gdy miał już 62 lata. Nieczęsto zdarza się debiut fonograficzny w tym wieku...
A propos jego wieku, pomimo skończonej sześćdziesiątki na scenie zachowywał się jak dwudziestolatek: tańczył, skakał, niemalże wykonywał szpagat… Nie to jednak było najważniejsze. Najwięcej energii wkładał bowiem w śpiew, przeżywając do głębi każdą frazę i wkładając w nie całe serce. Taka muzyka i taki sposób śpiewania zmuszały do tańca i nie pozostawiały obojętnym żadnego z widzów.
Trzeba wspomnieć o jeszcze jednym podobieństwie do Jamesa Browna. Tak jak tamten, Charles Bradley za scenie zachowywał się jak prawdziwa "sex machine". Nawet solówki poszczególnych instrumentów (trąbki, saksofonu, organów Hammonda, gitary, basu i perkusji) były dla niego pretekstem do erotycznych aluzji, a kiedy zrzucał marynarkę kobiety krzyczały ze szczęścia. Śpiewał zresztą nie tylko o miłości zmysłowej, a także o tej do wszystkich istot na naszej planecie. I nie były to tylko słowa, bo widać było, że ta miłość wprost z niego promieniowała: przez cały występ miał świetny kontakt z publicznością, a po koncercie zszedł do widzów by się z nimi wyściskać.
Może jego muzyka nie jest nowatorska, ale na pewno znakomicie wykonana, no a poza tym pozwala wyobrazić sobie klimat jaki pewnie panował na koncertach dwukrotnie już przeze mnie wspomnianego Jamesa Browna…
Całkiem inny charakter miał piątkowy koncert w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Jako pierwszy wystąpił tego wieczoru Yann Tambour w projekcie Stranded Horse. Artysta śpiewał akompaniując sobie na gitarze, bądź na 24-strunnej (jeżeli dobrze policzyłem) korze, a właściwie skonstruowanej przez siebie przenośnej wersji tego wywodzącego się z Afryki instrumentu, znanego głównie z muzyki malijskich griotów. W pewnym momencie grał nawet na korze i gitarze jednocześnie. Wykonywana przez niego muzyka była cicha, wymagająca skupienia, czasem na granicy słyszalności, gdy do naszych uszu dobiegał szelest przesuwających się po strunach palców. Występ - zgodnie z zapowiedzią Bartłomieja Majzla - stanowił skrzyżowanie muzyki wywodzącej się tradycji afrykańskiej z songwritingiem i stanowił oryginalną propozycję, która z pewnością została doceniona przez widzów Ars Cameralis.
Gwiazdą piątkowego wieczoru był jednak John Grant, który koncertem w Chorzowie zakończył trwającą 18 miesięcy trasę, promującą znakomity album "Queen of Denmark". Wystąpił w towarzystwie drugiego muzyka, z którym kilkakrotnie zamieniali się miejscami, grając na fortepianie i innych instrumentach klawiszowych. Momentami Grant śpiewał także stojąc na środku sceny. Jego potężny głos, któremu towarzyszył znakomicie brzmiący fortepian, uwodził publiczność. Ze sceny teatru w Chorzowie zabrzmiały przede wszystkim znane utwory, ale mieliśmy także okazję usłyszeć dwie piosenki z przygotowywanego dopiero albumu. Między utworami Grant opowiadał dużo o ich treści, a jego żarty mogły też rozbawić do łez. Sięgając na przykład po butelkę z wodą powiedział ni stąd ni zowąd dość czystą polszczyzną "Żaba", po czym już po angielsku wyjaśnił nieco zaskoczonej publiczności: my mówimy "a frog in one's throat", wy tak nie mówicie?
To był kolejny koncert na Ars Cameralis, który długo będziemy wspominać.