Karol Lerch (Imperial Sin): "Kontakt z żywą publicznością, jej reakcje... to prawdziwy sprawdzian dla każdego zespołu!"

Karol Lerch (Imperial Sin): "Kontakt z żywą publicznością, jej reakcje... to prawdziwy sprawdzian dla każdego zespołu!"

Z Imperial Sin, zespołem z  Jastrzębia Zdroju , który w swojej muzyce łączy prawdziwy metal i muzyczne pasje poszczególnych muzyków   o ich dokonaniach, planach na przyszłość i polskim rynku muzycznym – rozmawiał Michał Koch.

Jak Imperial Sin odnajduje się na polskim rynku muzycznym?

Karol (gitara): Będąc całkowicie szczerym, to staramy się jakoś odnaleźć poprzez naszą płytę, nasze teledyski, graniem koncertów - nie należąc do agencji, ani wytwórni. Trzeba być po prostu wszędzie. Nasycenie świetnymi bandami jest bardzo duże. Jest duża różnorodność stylistyczna , co uważam za dobrą sytuację dla ogółu.

Rafał (wokal): Nie wiem, czy w ogóle się odnajdujemy, a jeżeli już mam coś na ten temat powiedzieć to nagraliśmy płytę, którą wydaliśmy sami, zagraliśmy trochę koncertów, które ogarniamy sami i ogólnie lekko nie jest. Jesteśmy typowym tworem "self made" i nikt nam w niczym od samego początku nie pomaga.

Bart (perkusja): Szczerze powiedziawszy, trochę lepiej nam ostatnio idzie na rynku czeskim i słowackim (śmiech). Ale to może z racji tego, że tam udało nam się zagrać parę koncertów w całkiem porządnych klubach, z nagłośnieniem, realizatorem i świetnymi kapelami. Chłopaki z czeskiego Elysium zaprosili nas na Tynecky Mazec Fest. Moim zdaniem ogólnie działa to tam jakoś prężniej i lepiej. W Polsce ciężko o jakiś dobry klub z nagłośnieniem, bo z reguły wiąże się to z zagraniem jakiegoś supportu z kimś popularnym, co wiąże się z łutem szczęścia lub pieniędzmi albo po prostu z wynajęciem takiego klubu, czyli znów pieniądze i to niemałe. Chociaż taką małą ostoją w tym względzie jest RudeBoy w Bielsku. U Poliego faktycznie idzie pograć, dogadać się, wkręcić. Ale jeśli chodzi o małe lokalne klubiki, to jak najbardziej, idzie nam tam całkiem nieźle.

Kto Was inspiruje? Chcielibyście zagrać z jakimś znanym zespołem?

R: Mi osobiście od zawsze marzy się wspólny koncert z legendą naszej sceny, którą niewątpliwie jest Sweet Noise. Pamiętam jak za dzieciaka biegałem z ich nutami na słuchawkach i wyobrażałem sobie wspólne granie. Acid Drinkers to kolejne moje koncertowe marzenie, które szczęśliwie udało nam się kilka lat temu spełnić. Chętnie dorzuciłbym jeszcze gig z Panami z Vader czy Behemoth, bo to przecież oczywiste. 

K: Gdybym miał wymieniać to na pewno zabrakło by nam tutaj miejsca. Nie będę odkrywczy, jeśli wymienię Decapitated, Vader, The Sixpounder, Hate… Czy mam już przestać? (śmiech).

B: Inspiracji jest dużo. Za dzieciaka przerabiałem O.N.A., Bjork i REM z racji tego, że matka słuchała. T.a.t.u czy WWO też się przewinęło. Potem długo tłukłem Metallikę, jak chyba każdy w Polsce. Potem doszedł System of a Down, Death, Cannibal Corpse, Slayer, Burzum, Dimmu Borgir. Znajomy, fan defu, zaraz po śmierci Vitka, zainteresował mnie Decapitated, co dla mnie, jako szczyla było wtedy mega nowością. Równocześnie byłem też anime-maniakiem, więc przewinęło się w moim muzycznym życiu dużo japońszczyzny. Sądzę, że dzięki temu mam dość różnoraki gust muzyczny, co na dzień dzisiejszy pozwala mi słuchać, może nie wszystkiego, ale na pewno dużo. Więc czerpię ze wszystkiego. Z kim chciałbym zagrać? Nie marzę o największych, patrząc pod względem komercyjnym oczywiście, bo dla mnie wielki jest każdy ten, który swoją twórczością zapadł mi szczególnie w pamięć. Na pewno świetnie byłoby zagrać u boku wielkich jak Arch Enemy czy Gojira. A z takich myślę bardziej realnych marzeń to Decapitated czy Jinjer, to byłoby naprawdę coś. Jedno marzenie się już spełniło - czeski SPASM!

Opiszcie kto sprawił, że postanowiliście zainteresować się muzyką i założyć zespół?

K: U mnie standardowa procedura – rodzice. W domu, w aucie zawsze była muza. I to od razu z górnej półki. Ale nie był to metal. Przejście na ciemną stronę mocy nastąpiło trochę później!

B:  U mnie był to okres buntu nastoletniego, czyli standard. W okresie, gdy miałem około 9-10 lat, matka była w związku z facetem, który był megafanem Metalliki i tu się zaczęło. Potem o tym zapomniałem, bo przyszła fala wszechobecnego, ale dzisiaj już oldschoolowego rapu. Na szczęście będąc w gimnazjum, znajomy z podstawówki przypomniał mi o istnieniu Metalliki, a później drugi znajomy mi potwierdził to istnienie (śmiech). Kolejny, ten od Decapitated, zaraził mnie Cannibal Corpse i tak poszło. Potem zacząłem się interesować muzyką "od kuchni", więc oczywiste, że chodziło o bębny. No i dalej to już można sobie dopowiedzieć - pierwsza salka, pierwszy gitarzysta, pierwsze gigi dla znajomych w MOK-u, itp.

Jakie przeszkody musieliście pokonać, aby nagrać swój album?

K: Główną przeszkodą jest zawsze czynnik ludzki. Skład ulegał na przestrzeni lat wielu przemianom , odejściami, powrotami. To nas opóźniało. Muszę przyznać, że miałem sporego pecha. Nikt o zdrowych zmysłach tak długo by nie trwał w tym bałaganie jak ja. Ale jestem zadowolony, są teledyski, jest płytka która została dobrze przyjęta, ciągle natrafiamy na pozytywne recenzje. Warto było być cierpliwym i wytrwałym. Chce się w takiej atmosferze robić kolejną. I właśnie robimy!

R: Sam fakt, że wydaliśmy album po 10 latach istnienia jest chyba najlepszym dowodem na to, że jest tych przeszkód naprawdę wiele. Mogę tu wspomnieć chociażby wielokrotne rotacje w składzie, powodowane słomianym zapałem czy różnicą zdań muzyków, zmiany miejsc prób czy brak funduszy na nagrywki czy sprzęt.

B: O tym można książkę napisać! W skrócie powiem tak: przede wszystkim zmiany personalne i wieczne rotacje w zespole, co powodowało niemożność nagrania do końca wszystkich partii. Potem z mojego punktu widzenia, małe problemy w nagraniu materiału na setę, bo niestety pod względem gęstości i tempa w wielu miejscach nie ma na tej płycie litości, a nie czułem się wtedy przygotowany na 100 procent, przez być może dlatego nagrane ślady wyszły słabo i trzeba było je zrobić ponownie już w innym studio.

Jak przebiegało nagrywanie?

K: Jak wspomniałem powyżej, nie była to droga usłana róźami. Głównie za sprawą nieustabilizowanego składu. Pierwsze ślady zostały położone w No Fear Records juz w 2015/16 bodajże. W tym czasie zmieniali się ludzie w składzie, kawałki dojrzewały... Powrót Rafała do składu spowodował przyspieszenie zdarzeń. Skład się ustabilizował i był sens dokończyć płytę, w prawie oryginalnym składzi , co też cieszy. Resztę nagraliśmy w Rob Sonic Records (V-2017--V-2018) i tam również powstał miks i master, z którego jestem osobiście dumny!

Co robicie w wolnym czasie?

R: Każdy robi to co lubi, każdy ma swoje życie, obowiązki, związki i rodziny. Ja jestem zapalonym słuchaczem i kupuję mnóstwo płyt, które przesłuchuję kiedy tylko mam czas, a najczęściej dzieje się to chyba w samochodzie.

K: Ja cały swój czas wolny spędzam przede wszystkim na staraniach zainteresowania słuchacza naszą muzyką. Pojawił się w naszym obozie Kamil, który niejako przejął sprawy "internetowe" i odciążył nas w tej kwestii, co jest wspaniałe. Dzięki temu możemy mieć ten luz i więcej czasu nad poświęcić pracy nad nowym materiałem. A tego czasu i tak jest mało, gdyż każdy z nas ma dosyć intensywne życie zawodowe.

B: Dużo czasu staram się poświęcić rodzinie, dziewczynie i zespołowi. Staram się montować filmy, ogarniać całe social media zespołowe, ogarnąć jakiś koncert. A tak to muzyka, dobry film, kino, kawa, piwo. Takie oklepane tematy iście z Tindera (śmiech).

Co czeka Was w przyszłości?

B: Trzymamy się razem konsekwentnie od dość długiego już czasu i staramy nie stać się typowym zespołem, który rozpada się po pierwszej płycie (albo przed). Sam jestem ciekaw, co to przyniesie. Chciałbym, żeby nasza muzyka trafiła do odbiorców!

K: Czeka nas ciężka praca nad nowym materiałem. Nowe dźwięki - szkielety już się tworzą, co jest ekscytujące. Najwięcej pracy to paradoksalnie aranżacje. Najlepsze rzeczy wychodzą podczas wspólnego jammowania mojego i Bartka (perkusja).

R: Liczę na kolejną pożegnalną trasę Slayera, na której wystąpimy jako jeden z supportów (śmiech).

Jak możecie opisać Waszą muzykę?

K: Blackened death metal? Ktoś, gdzieś tak powiedział... Możliwe, że jakieś tam domieszki black się u nas znajdują… To ciekawe, gdyż na raczej nie słucham black metalu. „Ritual Murder” jest bardzo zróżnicowana. Znajduje się na niej mieszanka styli, których łączenie może być niebezpieczne. Można ortodoksyjnego słuchacza mocno wkurzyć! Ale wydaje mi się , że wspomniany wcześniej aranż, sposób zgrabnego połączenia odmiennej stylistyki, jakiś wspólny mianownik spowodowały że nagrania dobrze się słucha - ma to swoje potwierdzenie w recenzjach.

Jakie to uczucie grać dla fanów?

K: Granie dla żywego człowieka to największa radocha. Kontakt z żywą publicznością, jej reakcje... to prawdziwy sprawdzian dla każdego zespołu! W tej całej materii granie live jest najważniejsze. Nie liczy się wirtualna popularność. Oczywiście chciałoby się grać więcej i częściej. Paradoksalnie ostatnimi czasy częściej pojawiamy się w Czechach czy na Słowacji, niż u nas. A to za sprawą zaprzyjaźnienia się z Immortal Souls Prod. i Slovak Metal Army. 

B: Stali fani już się w naszej pamięci zakorzenili i jest to naprawdę miłe, kiedy widzisz ich po raz kolejny na koncercie, możesz przybić z nimi piątke i są wdzięczni za to, co grasz, bo do nich to trafia. Dwóch takich jest o wiele lepszych niż 30 pijanych, którzy nawet nie pamiętają potem na czyim koncercie byli.

Jak dużo ćwiczycie aby opanować swój materiał?

K: Każdą wolną chwilę poświęcamy na jamming. Każde spotkanie na sali prób jest cenne i nie wychodzimy z niego z pustymi rękoma. Proces tworzenia na pewno trwa u nas nieco dłużej, ale pewne rzeczy też potrzebują czasu, aby dojrzeć.

R: Raz w tygodniu próba wszyscy w komplecie kilka godzin, prócz tego chłopaki spotykają się w tygodniu na ćwiczonko czy pisanie materiału, a ja ogarniam temat wieczorami w swoim mieszkaniu z racji tego że mam najdalej.

B: Wszyscy pracujemy i trzeba gospodarować każdą minutę. Po "Ritual Murder" padła decyzja, że druga płyta musi być skomponowana, wykonana i nagrana 2x lepiej niż pierwsza, co przełożyło się na częstsze spotkania w tygodniu, nawet na godzinę i więcej poświęconego na to czasu w weekendy. Daje to efekt i rozwija.

Kto stoi za poszczególnymi kompozycjami? Macie jakąś metodę na pisanie muzyki?

K: Na początku był riff! (śmiech) Aktualnie wygląda to u nas tak, że pewne rzeczy przychodzą mi do głowy w zaciszu domowym lub w drodze… Przynoszę to na salkę i wspólnie z Bartkiem stosujemy obróbkę skrawaniem (śmiech). A tak na poważnie to wspólne jammowanie, to jest to co uwielbiamy. To właśnie wtedy rozumiemy się bez słów , pojawia się chemia i wiesz od razu co zostaje, a co idzie natychmiast do kosza. To sprawdzona tradycyjna metoda.

B: Pierwsza płyta to jest składowisko pomysłów każdego, kto był w tym zespole z takich "stałych" członków. Dużo riffów i pomysłów zostało jeszcze po Szymonie Krawczyku, byłym wioślarzu. Tu od razu dygresja, bo wielu ludzi się zastanawia, jak ten materiał da się zagrać na jedną gitarę, jako że na gitarze jest tylko Karol. Otóż to jest odpowiedź. Materiał pierwotnie został skomponowany na dwie gitary i teraz trzeba sobie jakoś radzić (śmiech). Wracając do meritum: aktualnie generalnie pomysły na kawałki i całe szkielety, które przekształcają się w utwory, robimy głównie ja i Karol. Dość często mamy okazję spotkać się z Mateuszem, który zawsze zapoda jakimś błyskotliwym pomysłem i dopełni jakiś fragment. Treść wokalną zostawiamy Rafałowi - potem tylko następuje korekta, jakaś akceptacja lub negacja (śmiech).

R: Jestem odpowiedzialny za teksty, w których opisuje własne przeżycia i odczucia na temat
otaczającego świata, staram się mówić co widzę i czuję.

Jeśli mielibyście opisać Imperial Sin w jednym zdaniu to jak by ono brzmiało?

K: Imperial Sin to mieszanka nie wymagająca konsultacji z lekarzem lub farmaceutą!

B: Wpi*rdol, ale z kulturą i wyczuciem!

Komentarze: