WYWIAD: LORA SZAFRAN

WYWIAD: LORA SZAFRAN

Od country poprzez funk i latino po bluesa. Kompozycje Seweryna Krajewskiego i Michała Urbaniaka. I spinające klamrą całą tę różnorodność niepowtarzalne interpretacje wokalne. Na pełnej niespodzianek, najnowszej płycie „Nad ranem” Lora Szafran sięgnęła do muzycznych kanonów by wyśpiewać je po swojemu. W trzydziestoletniej karierze wokalistki nie było jeszcze płyty tak zróżnicowanej i tak przebojowej.

Pani poprzedni album „Sekrety życia według Leonarda Cohena” zyskał status złotej płyty i przysporzył masę nowych fanów. Czy uważa pani, że wraz nim zaczął się nowy etap kariery?

Ten sukces wszystkich zaskoczył. W ogóle nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak lista sprzedaży OLIS, a tu okazało się, że przez parę tygodni moja płyta była tam w pierwszej dziesiątce. Bardzo to miłe. Myślę, że wiele tu pomogła radiowa Trójka, w której „Cohen” stał się płytą tygodnia i codziennie puszczono jej fragmenty. Fakt, że podpisałam kontrakt z wytwórnią Sony też miał znaczenie, bo dzięki temu płyta była odpowiednio zareklamowana. Przecież już wcześniej nagrywałam albumy z dobrymi muzykami, ale brakowało im odpowiedniej promocji. Należę do ludzi z innej epoki, gdy nie dbało się o takie sprawy, ale czasy się zmieniły i ważne aby pokazać swoją pracę.
A czy to nowy etap? Być może tak. Ja sama nie mogę tego ocenić obiektywnie.

Nowy album „Nad ranem” idzie za ciosem „Cohena” jeśli chodzi o stylistyczne otwarcie muzyki. Zdarzało się pani śpiewać standardy z jazzowymi bigbandami i wykonywać nagradzane na festiwalu w Sopocie przeboje pop. Ale „Nad ranem” to ani pop, ani  jazz, raczej wypadkowa wszystkich pani doświadczeń.

Nie myślałam w ten sposób. Po prostu po wielu latach chciałam nagrać album, który nie będzie monograficzny, jak to było wcześniej gdy śpiewałam utwory Cohena, Chopina, Nahornego, Wasowskiego i Przybory. Ostatnią taką niemonograficzną płytą był prehistoryczny już album z piosenkami Jarka Dobrzyńskiego z początku lat 90. Wtedy dał mi bardzo dużo, z tym repertuarem wygrywałam festiwale w Sopocie i Opolu, które na owe lata były bardzo ważne i przyniosły mi popularność większą, niż płyty jazzowe.
Teraz pomyślałam, że czas spróbować czegoś innego, chciałam spróbować swoich sił w nowym repertuarze, bez zastanawiania się czy to pop czy jazz. Po prostu piosenka po mojemu, zaśpiewana tak, jak ja czuję muzykę. Nie wiem jak nazwać rezultat. Może akustyczny pop ze smaczkami, po szafranowemu.

Przestała pani myśleć w kategoriach gatunków? A może styl, w którym pani śpiewa to po prostu Lora Szafran?

Bardzo bym chciała, ale nie uzurpuje sobie prawa do takiego myślenia o sobie. Szukam w muzyce wrażeń, nie mam potrzeby, żeby określać ją stylistycznie. Jestem osobą skromną i trzeźwo myślę o tym gdzie jestem i dlaczego. Z drugiej strony, będąc w pewnym wieku, po pięćdziesiątce, po wielu latach śpiewania jestem na tyle dojrzała, że mogę sobie pozwolić na takie piosenki. Piosenki różnorodne, ale z dobrym tekstem, który ja wybieram i wiem o czym śpiewam, takie, w których proponuję kompozytorom styl, w jakim zrobimy utwór.

Na „Nad ranem” czerpie pani z całej gamy kanonów muzyki rozrywkowej. Jest tu blues, swing, soul, funk, latino, tango a nawet echa country i reggae. To wybór podyktowany tym, że dobrze się do tego śpiewa, czy też takiej muzyki pani słucha?

Oczywiście, że to muzyka, której słucham, nigdy nie robię niczego innego. Byłabym niewiarygodna. Na „Nad ranem” panuje pomieszanie różnych stylistyk, ale koniec końców płycie nadają spójność teksty i sposób w jaki czuję muzykę.
Pierwszy raz doszło do takiej sytuacji, że Miłosz Wośko, który jako aranżer ogarniał stylistycznie moje dwie ostatnie płyty, powiedział z początku, że się nie da. Jak to się nie da? Musi się dać, bo to ja śpiewam, a mam swój ścieg, swoją frazę, własny sposób interpretacji. Nawet jeśli wezmę się za country czy bluesa, to będzie po mojemu.

Utwór „Wino samotnych”, który rozpoczyna płytę ma brzmienia steel guitar z muzyki country, ale jest zagrany i zaśpiewany zupełnie inaczej niż w country. Inspiracji dostarczyła mi Bonnie Raitt, która śpiewa i folk i country i bluesa. Albo ostatnia płyta Bobby McFerrina  „Spirityouall”, nagrana po śmierci jego ojca. Przecież to znakomity jazzowy wokalista, ale równocześnie artysta otwarty. Zaśpiewał utwory, które jak przypuszczam kochał jego ojciec, takie jak „Swing low sweet chariot” i nagrał je kompletnie inaczej, po swojemu, w akustycznym klimacie. Szukam właśnie takiej ścieżki, aby robić to co czuję, w co wierzę, co jest prawdziwe.
Uwielbiam też słuchać Sarah Vaughan, Betty Carter, Carmen MacRae, Joni Mitchell. A za największą z żyjących jazzowych wokalistek uważam Diane Reeves. Ta muzyka też mnie kręci, ale nigdy nie starałam się jej kopiować, nie będę przecież udawała czarnej Amerykanki.

Różnorodność „Nad ranem” dobrze oddaje fakt, że wśród kompozytorów piosenek z płyty znalazło się dwóch tak odmiennych gigantów polskiej muzyki jak Seweryn Krajewski i Michał Urbaniak.

No właśnie. Chociaż na scenie muzycznej jesteśmy kompletnie gdzie indziej, uważam Krajewskiego za jednego z najlepszych polskich kompozytorów.  Jest mistrzem piosenki szlachetnej, a równocześnie nieskomplikowanej, z fajną, prostą harmonią i piękną melodią.
Zostałam kiedyś zaproszona na płytę „Krajewski smooth jazz”, gdzie chłopaki przerabiali na jazzowo jego utwory. Wtedy się poznaliśmy. Zaśpiewałam piosenkę z filmu „Jan Serce”,  bardzo po swojemu i spodobała mu się ta interpretacja. Teraz, kiedy przygotowywałam moją płytę, postanowiłam, że zadzwonię i zapytam, czy nie miałby czegoś dla mnie. Znalazł. Przyniosłam mu „Wino samotnych”, jeden z tekstów Jonasza Kofty, które pozostały niewykorzystane po jego śmierci. Krajewski najpierw mi powiedział, że może być trudno. Ale już  następnego dnia dzwoni do mnie: „Daj maila, mam już muzykę.” Napisał ten numer w jedną noc. Wysłał mi plik, gdzie wykonuje go z gitarą. Zaśpiewał tak, że bardzo mnie wzruszył.  Potem wybrałam jeszcze jedną jego kompozycję, „Odnajdę, odnajdę”. Tekst napisał Andrzej Poniedzielski, którego bardzo cenię za intelekt i specyficzne poczucie humoru. Ten utwór stylistycznie jest jeszcze gdzie indziej, ale działa.

A jak przebiegała współpraca z Michałem Urbaniakiem?

Z Michałem znamy się od lat, przecież oboje działamy na jazzowej scenie. Wybrałam dwa z jego instrumentalnych utworów, balladę i swing. Do numeru swingowego tekst „Toast z dusz” napisał Adam Nowak z Raz Dwa Trzy. A Urbaniak dograł solo na saksofonie, pierwsze od lat, bo ostatnio woli grać na skrzypcach. Do ballady „Pięć róż”, Darek Dusza. To stary punkowiec ze Śląska, o którym przypomniał mi mój menadżer Tomek Koperwas. W czasach kiedy studiowałam na Akademii Jazzu w Katowicach, słuchałam jego piosenek, które pisał dla zespołu Shakin Dudi. Zadzwoniłam do Duszy, po dwudziestu pięciu latach fajnie nam się rozmawiało. Napisał dwa teksty, „Pięć róż” i „Ogród cichych marzeń”. 
Resztę muzyki skomponowali Miłosz Wośko i Tomek Krawczyk, który pisuje też dla Zakopower.

Mówi pani, że musi czuć teksty, które śpiewa, a tymczasem piszą dla pani mężczyźni. Nie ma problemu z tym, że to męski punkt widzenia?

Dlaczego? Nie mam z tym problemu. Przygotowywałam się do nagrań przez rok i  miałam czas aby z każdym z autorów gruntownie przegadać teksty. Gdy było trzeba prosiłam o zmiany. Wszyscy to faceci bliscy mi pokoleniowo, między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Młodszy jest Piotr Brymas, który też pisał na tę płytę, ale to fajny chłopak, oglądałam jego teksty i wybrałam takie, które mnie dotyczą: „Powrotnik” i „Stolik”. Z Darkiem Duszą było tak, że gdy się umówiliśmy, mówi do mnie „Wiesz co? Założę szpilki, umaluję usta i biorę się do roboty”.

Ponoć do ostatniej chwili wahała się pani jaki tytuł nadać nowej płycie?

Miałam z tym problem. Ale myślę, że „Nad ranem” jest najlepszy. Łączy wszystkie teksty, a równocześnie oddaje klimat muzyki, bo jednak najwięcej jest tu ballad.  Czas nad ranem to szczególna pora. Pamiętam jak zadzwonił do mnie Adam Nowak: „Słuchaj napisałem tekst do muzyki Urbaniaka. „Toast z dusz”. Byłaś kiedyś w takiej sytuacji nad ranem, po imprezie, że siadasz przed lustrem i myślisz, kurczę, co ja tu robię?” Tylko się roześmiałam: „Pewnie, że byłam”. „No to właśnie taki tekst ci napisałem.” Rzeczywiście. To jest ten swingowy numer  z solówką Urbaniaka.  Swing go napędza, ale tekst jest dosyć gorzki. Nad ranem zdarzają się refleksyjne sytuacje.

Te refleksje z „Nad ranem” stworzyły spójną całość. Komponują się w opowieść o przezwyciężaniu trudności, szukaniu harmonii. I o tym, jak ważną rolę odgrywają w tym marzenia.

Tak jest. To właśnie moja historia. Przez całe życie muszę walczyć z różnymi problemami, ale cały czas marzę, jeszcze marzę. Jak przestanę marzyć, to będzie znaczyć, że to koniec mojego bytu.

Wspominała już pani o piosence „Ogród cichych marzeń”. Może pani uchylić rąbka tajemnicy, co takiego hoduje pani w swoim ogrodzie marzeń?

Aż tak nie potrafię się odkrywać. Marzenia są po to, żeby marzyć. Nie należy ich zdradzać. Z wiekiem marzenia się zmieniają, ale myślę, że marzyć należy i jest to wręcz konieczne.  Wyznaczają cel i pewną przestrzeń w życiu, w której zawsze jest coś do zrobienia.

Marzenia Lory Szafran to chyba nie jest chodzenie z głową w chmurach, skoro konkretnie pomagają w życiu? Chociaż tonu płycie nadają marzycielskie i ciepłe ballady, to jednak musi być pani silną kobietą. Przecież przez trzydzieści lat na scenie dawała pani sobie radę z jazzmanami. A ci zazwyczaj mają trudne charaktery.

Trochę tak mają, ale ja znakomicie się czuję w męskim środowisku. Wszystkie płyty nagrałam z mężczyznami. Przyjaźnię się z kilkoma wokalistkami, lubimy się z Elą Adamiak i Grażyną Łobaszewską, ale generalnie współpracuję z facetami. W pracy ja jestem kumpel, chociaż oczywiście jestem kobietą i oczekuję od kolegów innego traktowania. Zwłaszcza teraz, kiedy mam nową kapelę, „Nad ranem” nagrałam z muzykami kilkanaście lat ode mnie młodszymi. Fajnie się dogadujemy.

Swoją wrażliwą liryczną stronę odkrywa pani w piosenkach, ale na trasach musi pani być twarda?

Ja to lubię. W życiu jestem normalną kobietą z mocnym charakterem, tak przynajmniej twierdzą muzycy. Moją nadwrażliwość nauczyłam się przykrywać śmiechem, albo zachowaniem zawadiackim. Ale rzeczywiście, tworzenie, śpiewanie muzyki – powiem górnolotnie – oczyszcza mnie z problemów, kompleksów, nadmiaru zdarzeń.
Nigdy w życiu nie udawałam wiotkiej, słabej istoty, zawsze byłam kumpel baba, która wie o co jej chodzi. Tak mi mama powiedziała, „Musisz być zawsze niezależna, nawet w  związku z mężczyzną musisz mieć swoje poczucie wartośc i swoją niezależność, również finansową. Tego się trzymaj. Wtedy będziesz miała w życiu poczucie spełnienia.”

I to się udało?

Tak. Chociaż jest to okupione pewnymi kosztami. Od dwudziestu lat żyję w związku z tym samym mężczyzną i dogadujemy się, ale on musi akceptować, że jestem osobą niezależną.

Sposobem na tę niezależność okazała się dla pani muzyka?

To przede wszystkim wynika z mojego charakteru, ale rzeczywiście muzyka mi pomogła. Muzyka daje poczucie wolności. Nigdy nie musiałam nikomu podlegać, nigdy nie siedziałam w firmie osiem godzin. Zasze mogłam o sobie decydować. Wszystko, co robię, te wszystkie płyty to jest moja decyzja, moja praca. Nawet kiedy podpisałam kontrakt z wytwórnią Sony to są moje decyzje co i z kim nagrywam, kiedy gram koncerty. Nie umiem być podwładną.

Były chwile, że myślała pani, żeby może odpuścić muzykę?

Pewnie, każdy kiedyś myśli, że ma już tego dość. Bo to jest ciągła walka i nigdy nie wiadomo, co się wydarzy w przyszłym miesiącu. A z drugiej strony, taka sytuacja jest fascynująca, z czasem bez tego nie da się żyć. To rodzaj nałogu. Jak przez dwa miesiące nie pojadę na koncert, to już mi tego brakuje. Trzeba gdzieś wyrzucić z siebie emocje. Ale wiem też, że to moja praca, żyję z muzyki. Nigdy jednak nie myślałam, że śpiewam dla pieniędzy, a przynajmniej staram się tak nie myśleć, bo to przecież nie jest takie proste.

Woli pani koncertować, niż nagrywać płyty?

Oczywiście. Praca w studiu nie jest moja ulubioną, zdecydowanie wolę śpiewać na żywo. Myślę nawet, że na scenie lepiej śpiewam. A przy tym każdy koncert jest inny, nie zmieniam melodii, ale nie ma tak, że powtórzę wykonanie jeden do jednego. Na tym też polega wolność. Pojmuję muzykę na tej zasadzie, że to dawanie i branie. Musi być korespondencja, przepływ emocji, wymiana energii, ze słuchaczem. Musimy współdziałać, bo inaczej nie ma muzyki.

Czego można się spodziewać po koncertach promujących „Nad ranem”?

Oczywiście najwięcej będzie nowego materiału, ale na pewno znajdzie się też coś z piosenek Cohena oraz Wasowskiego i Przybory.

Komentarze: