Ewa Abart właśnie wydała swoją drugą płytę „Lucky Days”. Jak twierdzi sama artystka, krążek ten podsumowuje pewien etap jej życia. Autorka opowiada nam o swoich inspiracjach, na które to składa się obecnie berlińska scena muzyczna, a dawniej takie zespoły, jak choćby Queen czy Portishead, a także o swojej drugiej miłości, czyli świecie filmu.
Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Słuchając „Lucky Days” ma się wrażenie, że jest to płyta dojrzałam, przemyślana, na swój sposób poważna. Brzmi tak, jakby zamykała i podsumowywała pewien okres w życiu. Jak długo kiełkowała w pani myśl, aby stworzyć ten album?
Ewa Abart: Bardzo cieszę się, że tak pani ją usłyszała, bo rzeczywiście ta płyta jest zamknięciem konkretnego etapu w moim życiu. Pierwszy album „Retrospekcja” nagrany w 2008 roku był płytą leciutką, w stylu retro, bardzo kobiecą i delikatną, która podsumowywała mój okres młodzieńczy – czas beztroski i życia dla siebie. W 2009 roku urodziłam córkę, a rok temu synka i moje życie zupełnie zmieniło trajektorię swojego lotu. Odmieniłam również sprawy, którymi zajmuję się na co dzień, mianowicie mocniej weszłam w świat filmu. To wszystko sprawiło, że przeobrażeniu uległy moje inspiracje muzyczne. Zdecydowanie muzyka zawarta na krążku „Lucky Days” wypływa z moich filmowych fascynacji i muzycznych wędrówek, które odbyłam przez ostatnie 10 lat. Na pewno jest bardziej dojrzałym materiałem niż „Retrospekcja”, chociaż absolutnie nie odcinam się od niej. Tak, jak większość artystów nie lubi swoich pierwszych płyt, ja ją lubię, bo patrzę na nią jak na miłą, młodzieńczą zabawę, a „Lucky Days” jest mi teraz bliższe. Zostałam zapytana, dlaczego tak dużo tej ciemnej strony mocy w moich tekstach na tym albumie, dlaczego są one tak dekadenckie. Uwielbiam w muzyce potaplać się w smutkach. Uciekamy od tego na co dzień, bo byśmy zwariowali, myśląc cały czas o przykrych rzeczach, ale jak poświęcamy czas na słuchanie muzyki i robimy to w sposób świadomy, tzn. nie słuchamy gdzieś przy okazji, tylko robimy to, aby coś usłyszeć, to ja wyciągam z dźwięków trochę więcej. Dlatego inspirują mnie Massive Attack i Faithless. Uwielbiam Portishead, to jest moja muzyczna ikona. Nie mówiąc oczywiście o takich wybitnych muzykach, jak David Bowie, który jest symbolem dla wszystkich dziedzin sztuki, czy Depeche Mode z charyzmatycznym Dave’em Gahanem na wokalu. Natomiast dziś wolę projekt Soulsavers, który zaprosił Gahana do zaśpiewania na ich płycie niż stare krążki „Depeszów”, bo Soulsavers jest bardziej nostalgiczny, a to akurat gra mi teraz w duszy.
Przy płycie „Retrospekcja” wszystko było właśnie takie retro. Wspominała pani, że kocha stylistykę lat 20. czy 60. poprzedniego wieku. Teraz jednak można zauważyć, że zwróciła się pani ku nowoczesności i postawiła krok naprzód, bowiem w warstwie muzycznej dominuje elektronika. Czy jest to spowodowane, właśnie tą dojrzałością?
Byłam na wielu koncertach, wsłuchiwałam się w różne wykonania i obserwowałam innych muzyków. Człowiek inspiruje się takimi doznaniami. Dla mnie największym natchnieniem są muzyka i film. Nie potrafię wybrać, absolutnie traktuje te dziedziny na równi. Przez ten czas obejrzałam setki filmów. One też wywierały na mnie duży wpływ. Muzycznie dużo ciekawego dzieje się po tej stronie elektronicznej. Jednym z muzyków, którzy mnie bardzo fascynują, na których występach na żywo miałam niedawno przyjemność być, to na pewno Apparat. Generalnie berlińska i niemiecka w ogóle scena muzyczna jest teraz szalenie inspirująca. Nina Kraviz i jej sety didżejskie są tak niebywale bogate i czerpią z tak wielu źródeł. Myślę jednak, że dusza muzyczna wzrasta całe życie. Ta solidna baza, podstawa ugruntowuje się u każdego poprzez dokładanie kolejnych bodźców. W moim przypadku na początku była fascynacja Davidem Bowiem, wcześniej Roxy Music czy zespołem Queen, bo byłam totalną „queenomanką”. Później nałożyły się Massive Attack, Faithless czy mój absolutny faworyt Portishead. Natomiast z kina praktycznie nie wychodzę. Jak tylko mogę, a mając dwójkę dzieci nie jest to takie proste, to staramy się z mężem w wolnej chwili uciec, aby obejrzeć coś na dużym ekranie. Tak myślimy razem z Tomkiem Ślesickim, czyli autorem kompozycji, które znalazły się na płycie, że jest to właściwie muzyka filmowa z wokalem. Trochę tak spoglądaliśmy na kompozycje, gdy je tworzyliśmy. Staraliśmy się sobie wyobrazić, pod jaki obraz byśmy to śpiewali i kiedy będziemy przygotowywali koncerty, na pewno będziemy chcieli, aby te wizualizacje zgrywały się z muzyką.
Jeśli chodzi o film, to jakie konkretne pozycje stały się dla pani źródłem inspiracji? Niedawno odbyło się rozdanie Oscarów. Jak ocenia pani ich rozstrzygnięcie?
Jestem miłośniczką kina, które wstrząsa wnętrzem człowieka. Takiego, które po zakończeniu seansu nie wyparowuje po pięciu minutach z głowy. Z tegorocznego rozdania Oscarów moim faworytem był film „Pokój”. Bardzo go przeżyłam, bo jest niesamowicie mocny. Chłopiec fantastycznie zagrał swoją rolę. Oczywiście główna bohaterka Brie Larson, która otrzymała statuetkę, również świetnie oddała swoja postać, ale cały film robi chłopiec, który jest absolutnie magnetyzujący. Moje filmowe inspiracje są tak szerokie, że pewnie zabrakłoby nam czasu, aby o nich porozmawiać. Uwielbiam film „Birdman”, ubiegłorocznego zwycięzcę Oscarów; „Młodość” Paolo Sorrentino, ale na samym szczycie tego topu filmowego umieściłabym zdecydowanie „Melancholię” Larsa von Triera. Prawdę mówiąc, ten typ melancholii i dekadentyzmu, który objawia się w jego myśleniu o świecie i pojawia się w wielu jego filmach, a przede wszystkim w „Melancholii”, jest spójny z moim odczuwaniem wielu spraw i może też dlatego moja muzyka nie jest zbytnio optymistyczna i wesoła, i zdecydowanie więcej w niej smutku. Kocham twórczość Paolo Sorrentino. Jego „Wielkie piękno” i „Młodość” to są perły kina, mogłabym je oglądać na okrągło. Są tak wielowarstwowe i po prostu fantastyczne. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że są konfekcyjne jak bombonierka pełna czekoladek, ale nie uważam takiego stwierdzenia za zarzut. Lubię tez filmy zdecydowanie trudniejsze, jak „Miłość” Michaela Haneke, ale też bardzo wesołe kino Tima Burtona, które jest bajkowe i plastyczne. Także jak pani widzi, to spektrum jest szerokie i trudno mi powiedzieć, jaki typ kina lubię. Po prostu lubię dobre kino.
Obecnie pojawiają się głosy twierdzące, że aby dzieło artystyczne było jeszcze bardziej kompletne, to powinno łączyć różne dziedziny sztuki – muzyka, literatura, teatr, film czy obraz powinny się przenikać. Co pani o tym sądzi?
Ja nie byłabym tego zdania. Jeżeli ktoś jest dobry we wszystkim, to chyba tak naprawdę nie jest dobry w niczym. Zdecydowanie powinniśmy patrzeć na to tak - bardzo dobrzy twórcy na pewno zawsze inspirują się różnymi dziełami sztuki. Tak po prostu być musi. Wielu muzyków czerpie ze sztuk plastycznych i wizualnych. Z kolei wielu malarzy inspiruje się sztukami muzycznymi. To się po prostu przeplata na etapie twórczym. Natomiast nie uważam, że potrzebna jest mi do dobrego odebrania dzieła plastycznego muzyka, która leci w tle. Nie myślę też, aby zrozumienie piosenki wymagało wizualizacji, która leci gdzieś za plecami. To jest fajne uzupełnienie, dodatek, natomiast nie wydaje mi się, że jest to konieczny warunek, aby sztuka była kompletna. Lepiej, jeżeli twórcy porządnie skupiają się na swoich dziedzinach, ewentualnie dodają jakieś drobne elementy z innych aspektów sztuki, bo byłoby to wtedy ciekawsze.
Jest pani autorką tekstów wszystkich utworów na płycie „Lucky Days”. W tej warstwie lirycznej rzeczywiście mrok przeważa nad światłem.
Nadzieja na lepsze jutro zestawiona jest z próbą zmierzenia się ze swoimi słabościami. Chciała pani stworzyć album, który pomógłby słuchaczowi na moment zatrzymać się w tym szalonym pędzie i skłonić go do refleksji?
Trochę tak – chyba najbardziej utwór „Lucky Days”. W tym króciutkim numerze jest najbardziej zawarta kondensacja tych emocji, którymi chciałam się podzielić. To znaczy z jednej strony fantastyczny i cudowny optymizm, który niosą dni, których jeszcze nie znamy i obietnica spełnienia marzeń, o które walczymy i celów, do których dążymy. Jednak z drugiej strony wszyscy wiemy, że kiedyś przyjdzie koniec. Nie tylko nasz, ale również naszych bliskich. Mając 37 lat, trudno być całkowicie pozbawionym takiej refleksji. Jednakowoż, przechodząc z tego jasnego punktu do ciemnego, znowu możemy zacząć próbować myśleć o czymś pozytywnym, bo to, co będzie później, nie musi być mroczne. Każdy może to sobie interpretować po swojemu, co go kiedyś czeka. Ja chciałabym myśleć, że to będzie dobre. Lecz czasami, gdy łapie mnie taki moment zamyślenia, to właśnie lubię się na chwilę zatrzymać, zastanowić, ciut posmucić. Właśnie do tego chyba najlepiej służy muzyka jako taki najbardziej emocjonalny środek przekazu.
Wspomniała pani, że autorem kompozycji zawartych na płycie „Lucky Days” jest Tomek Ślesicki. Jak ta współpraca w tworzeniu albumu się układała? Dlaczego wybór padł akurat na niego? Czy wasze wizje odnośnie brzmienia tego krążka były podobne?
Tomek jest niebywale zdolnym operatorem filmowym. Spotkaliśmy się przy pracy na planie. Zrobił zdjęcia do mojego teledysku, który nie znalazł się ani na pierwszej płycie, ani na drugiej. Był takim łącznikiem stylistycznym pomiędzy „Retrospekcją” a „Lucky Days”. To jest numer „Sam na sam”. Jest on dostępny do zobaczenia na youtubie. Bardzo fajny, plastyczny klip wymyślony przez Tomka i świetnie przez niego zrealizowany. Bardzo lubię ten teledysk. Właśnie przy pracy nad nim poznaliśmy się z Tomkiem. Później Tomek zaproponował „Słuchaj, Ewa, chciałbym puścić ci muzykę, którą dla ciebie skomponowałem. Czy byłabyś zainteresowana?”. Zaczęliśmy pomału przygotowywać album, bo faktycznie jego kompozycje bardzo mi się spodobały. Od razu pojawił się pomysł, aby to był koncept album, żeby ta muzyka była filmowa. Wymyślając każdą kolejną piosenkę bardzo długo rozmawialiśmy o tym, jak chcielibyśmy klimatycznie sobie ten kawałek zawiesić, jak go sobie wyobrażamy. Współpraca z Tomkiem była czystą przyjemnością. Jest to niebywale uzdolniony i skromny człowiek. Jest to ginący gatunek, bo w dzisiejszym świecie wszyscy się przepychamy łokciami, bo tak jest po prostu łatwiej. Tomek natomiast jest zawsze z tyłu, a na pierwszy plan wysuwają się jego umiejętności. Inni muszą o nim mówić, bo on sam o sobie tego nie robi.