Trzynasta w samo południe: Zachować radość

Trzynasta w samo południe: Zachować radość

Jak na młody zespół macie duże doświadczenie koncertowe, ale nie graliście chyba jeszcze na stadionach. Tymczasem piosenka „Hell Yeah” brzmi jakby była stworzona do tego typu obiektów...

To sugestia dla organizatorów, gdzie nas najlepiej zapraszać (śmiech). A mówiąc serio, potwierdziło się to przy okazji kilku większych koncertów. Szczególnie Przystanku Woodstock. Do dziś pamiętamy jak numer śpiewany był tam równocześnie przez tysiące osób, z rękami w górze... Hasło jest na tyle nośne, że po występach często ludzie nie wołają nas normalnie, żebyśmy podeszli, tylko śpiewają „hell yeah”. Tak się z to z nami kojarzy, że postanowiliśmy zatytułować w ten sposób płytę.

Jak powstał ten kawałek?

Często czyta się wywiady, gdzie muzycy mówią: jamowaliśmy na próbie i nagle zrodził się utwór... Trudno w takie historie uwierzyć. A tu rzeczywiście było tak, że stoimy przy instrumentach, gadamy o pierdołach, ktoś nagle coś krzyknął, nie wiadomo skąd pojawiły się słowa „hell yeah”, podłożyliśmy riff, dorobiliśmy zwrotkę... Pierwszy raz zdarzyło się nam, żeby utwór powstał na próbie. I okazał się na tyle dobry, że trafił na singiel. W tekście jest trochę autoironii i trochę robienia z siebie diabełka. To piosenka o facecie, który bardzo chce przytulić swoją dziewczynę... OK, niekoniecznie swoją. I niekoniecznie przytulić. (śmiech) Jesteśmy zespołem wesołym, lekko rubasznym. Grupą gości, którzy mają po dwadzieścia parę lat i nie chcą pisać smutnych piosenek o zawodach miłosnych, bo byłoby to nieszczere.

Gracie tak, jakbyście hard rock mieli we krwi. Jak pokazuje przypadek Michała i Młodego odkryliście go jednak nie od razu, w nietypowy sposób...

Byliśmy z bratem fanami gier komputerowych. Do któregoś czasopisma dołączono demo „Tony Hawk’s Pro Skater 4”, gdzie głównym utworem było „T.N.T.” AC/DC. Co za numer! Od razu pobiegliśmy do ojca: co to za piosenka? On wyjaśnił nam, o co chodzi, powiedział że słuchał takich rzeczy. W domu był jego instrument, gitara, stary Defil. Najpierw usiłowaliśmy na niej grać „Mury” czy „Obławę”. Potem zainteresowanie muzyką narastało i chcieliśmy mieć „elektryka”. Dostaliśmy po gitarze i zaczęło się granie. W naturalny sposób po AC/DC szukaliśmy w internecie podobnych klimatów – doszła fascynacja Motorhead, Black Sabbath, Iron Maiden...

To prawda, że zespół powstał w szkolnym radiowęźle?

Tak, w klitce 2 na 2 metry. Dwa miesiące po tym, jak zaczęliśmy grać, przypadało 40-lecie szkoły. Poproszono nas, żebyśmy wystąpili z tej okazji akustycznie. Wyszło na tyle fajnie, że dostaliśmy zaproszenie na rozdanie wrocławskich Szkolnych Nobli. Pani dyrektor była z nas tak dumna, że powiedziała że postara się o dofinansowanie na sprzęt. Kupiła go, udostępniła większą, wyremontowaną salę, w niej zagraliśmy pierwszy własny utwór. W 2009 roku odszedł wokalista, który grał też na gitarze. Na gitarę przyjęliśmy Młodego, był już Amadeusz na harmonijce, ale ktoś musiał zacząć śpiewać. Wziął się za to Michał, który na początku był gitarzystą. Tymczasowo, żeby mogły się odbywać próby, ale tak intensywnie szukaliśmy kogoś na jego miejsce, że robi to już od pięciu lat. (śmiech)

Harmonijka nie jest typowym instrumentem w rockowym składzie, kojarzy się raczej z bluesem.

Kiedy harmonijka ma budować bluesowy nastrój, zostaje w tej roli. Gdy jednak lecimy „na kopycie”, staje się kolejnym instrumentem rytmicznym, jak trzecia gitara, dokłada jeszcze czadu i poszerza brzmienie. Poza tym Amadeusz śpiewa, ma największą swobodę na scenie i to wykorzystuje.

Trzynasta w samo południe to która właściwie godzina?

Nie ma znaczenia, może być o dowolnej porze, nawet wieczorem. Współzałożyciele zespołu – Radek, który najpierw śpiewał i Sławek – basista, mieszkali na Brochowie, dzielnicy Wrocławia. I mieli swój kod: spotykamy się o trzynastej w samo południe na „dzikim”. Chodziło o zakręt przy którym stała jakaś stacja tranzystorowa... Usłyszeliśmy, jak się umawiają, spodobało się i zostało.

Bardzo szybko odnieśliście pierwszy sukces.

Po sformowaniu się pierwszego składu podjęliśmy decyzję, że nagrywamy demo. Powstało w małym studiu przerobionym – dosłownie – z kurnika. Oczekiwaliśmy, że wyjdzie rewelacja, jak zachodnie produkcje. Teraz wiemy, że tak nie było... Chociaż dwa utwory: „My Way” i „Naked”, z nowym brzmieniem i drobnymi zmianami są na płycie. Wtedy od razu zawieźliśmy to do Radia Wrocław, które organizowało konkurs Muzyczna Bitwa. Zadzwonili, że nas zapraszają. Weszliśmy w to bez żadnego doświadczenia: do tamtej pory zagraliśmy może trzy koncerty w małych klubach, dla znajomych... A skończyliśmy jako zwycięzcy. Dało to trochę pieniędzy, które zainwestowaliśmy w sprzęt, dało promocję w radiu i udział w koncercie Nowe brzmienia Perfectu. Pojawienie się na jednej scenie z Acid Drinkers, Maleńczukiem i Perfectem, było niesamowicie budujące.

Potem udział w konkursach stał się waszą specjalnością?

W 2010 nagraliśmy EP-kę, wypaliliśmy sto egzemplarzy, była też dostępna w internecie. Dobrze brzmiała, widać już było elementy naszego stylu, pochodzi z niej kawałek „XIII”, którego można teraz posłuchać na płycie. To była wejściówka na kolejne festiwale i konkursy. Wiele z nich udało się wygrać, bo nikt nie grał takiej muzyki jak nasza i nie było takich świrusów, jak my. Od początku zachowywaliśmy się swobodnie i widzieliśmy, że to procentuje.

Szersza publiczność mogła się o tym przekonać dzięki udziałowi w „Must Be The Music” w 2012 roku. Programy typu talent show budzą jednak wśród rockmanów wątpliwości...

Faktycznie, trochę się baliśmy, bo szczególnie w środowisku ciężkiego grania panuje nieufne nastawienie do telewizji. Poza tym nie wiedzieliśmy czy zdołamy w pełni pokazać siebie i naszą muzykę. Przeważyło to, że kilka minut w programie, który ma oglądalność czterech milionów, dawało realną szansę na wybicie się. Poczuliśmy to na koncertach – ludzie wiedzieli na co przychodzą.

Czyli do tegorocznego „X Factor” szliście już na luzie?

Wiedzieliśmy, jak to działa i staraliśmy się w strawnej dawce sprzedać nasz styl. Słuchając coverów z „X Factor” nikt nie odmówi nam własnego pierwiastka. Kuba Wojewódzki dał nam szansę – po wzięciu do swojej drużyny pomagał w doborze numerów, stał po stronie naszych potrzeb, a najważniejsze, że powiedział, nie wprost, lecz swoim podejściem, że nasze granie jest OK, żebyśmy zachowali radość, z którą to robimy.

W momencie udziału w programie mieliście już gotową płytę?

Praca nad materiałem trochę trwała – demo płyty powstało latem 2013 roku, gdy na basie grał już Katz, potem zmienił się też perkusista. Bandaż ma duże doświadczenie i wniósł coś, co nam było potrzebne – dyscyplinę. Stwierdziliśmy, że z takim perkusistą trzeba to nagrać jeszcze raz, przefiltrować przez jego zacięcie, technikę, pomysły. Sesja nagraniowa odbyła się w lutym tego roku, w momencie emisji programu robiliśmy mastering pierwszych kawałków.

Zastosowaliście wymagającą technikę – „na setkę”. Zamiast stopniowego nagrywania instrumentów cały zespół gra równocześnie, w jednym pomieszczeniu.

Przede wszystkim chodziło o złapanie faktu, że jesteśmy zespołem koncertowym. W przypadku takiego nagrywania nie ma nieskończonej możliwości poprawek, przemyka się trochę błędów, ale wychodzi dzięki temu ludzkie oblicze, dodaje to muzyce uroku, no i mega kopa. Unikaliśmy wszelkiej sztuczności, cyfrowych efektów. Korzystaliśmy z warunków studia Raven – stawialiśmy na przykład mikrofony w korytarzach, żeby wykorzystać naturalną akustykę... Producentem materiału jest Andrzej Dziadek, młody chłopak, który ma świetne ucho, pomagał nam nie tylko w sprawach technicznych.

Utwór „Po prostu idź” powstał później od reszty?

Tak, to trochę balladowa rzecz, ale z ciężkimi klimatami. Równocześnie jest najbardziej nowoczesna, jeżeli chodzi o strukturę, o to, co się dzieje w refrenach... Powstała bardzo szybko, tekst oddaje to, co się z nami wydarzyło po „X Factorze”. Poczuliśmy potrzebę, żeby mieć jeszcze jeden reprezentatywny numer w języku polskim.

No właśnie – na płycie są tylko trzy polskojęzyczne piosenki.

Język polski jest trudny do pisania i śpiewania. Denerwują na przykład stałe końcówki dla rodzaju i czasu: „przyszliśmy – znaleźliśmy”... Weźmy tekst „Jack The Ripper”, który wziął się od frazy „kissing your neck, ripping your back” – co mają w głowach seryjni zabójcy, czy postrzegają morderstwo jako akt miłości? Po polsku mogłoby to wyjść karykaturalnie.

A może chodzi o to, że po angielsku łatwiej jest przemycać frywolne rzeczy, jak w „Naked”?

Faktem jest, że gdyby napisać ten tekst po polsku, mógłby być różnie odbierany... Ale to nie jest utwór na poważnie. Chodzi o to, że właściwe podejście do utworów nagrywamy bez ubrania. Na koncercie jeszcze się nie rozebraliśmy, ale wszystko przed nami. (śmiech)

Wasza muzyka, co pokazuje teledysk „Hell Yeah”, wydaje się idealna do pokonywania przestrzeni jakimś stylowym pojazdem mechanicznym...

Jeździmy na motocyklach, chociaż w tym sezonie jest na to coraz mniej jest czasu, bo dużo dzieje się w związku z płytą. Często zdarzało nam się grać na zlotach motocyklowych. W Polsce to naturalne, bo tam najczęściej można usłyszeć taką muzykę. Ludzie na takich zlotach świetnie reagują, bez zahamowań, potrafią krzyknąć czy swobodnie zaśpiewać. Publiczność natychmiast kupuje zespół lub nie – trzeba tylko być prawdziwym.

Podsumowując: rock’n’roll żyje i ma się dobrze?

O tak! Na świecie gra teraz mnóstwo zespołów żywcem wziętych z najlepszych lat gatunku i wsadzonych w rzeczywistość XXI wieku. Rock wraca, być może na zasadzie cykli w modzie: po disco przychodzi czas na coś cięższego. Mamy nadzieję się do tego przyłożyć.

Komentarze: