Olivia Anna Livki – jedna z najciekawszych artystek młodego pokolenia, jakie w ostatnich latach pojawiły się na muzycznej scenie. Urodzona w Polsce, dorastająca w Niemczech i zakochana w Nowym Jorku – intrygująca mieszanka, prawda? O nowej płycie, inspiracjach oraz okolicznościach w jakich poznawała albumy klasyków rocka przeczytacie poniżej...
Robert Dłucik, Wyspa.fm: „Strangeliw” rodziła się w bólach. Zdarzały Ci się momenty zwątpienia, że się nie uda doprowadzić tego przedsięwzięcia do szczęśliwego finału?
Tak, bardzo często. Nie chcę do nich wracać, bo na szczęście póki co udało się i fani są szczęśliwi.
Twoja płyta to kolejny owoc crowdfundingu. Taka forma pozyskiwania kasy to przyszłość muzycznego showbusinessu?
Biorąc pod uwagę, że muzyczny „showbusiness” i wytwórnia to właściwie już skamieliny z przeszłości, trzeba jako artysta zadawać sobie pytanie, jak muzyka może w przyszłości nadal powstawać i być finansowana - bo stare drogi po prostu przestały dla większości artystów istnieć. Crowdfunding bazuje na pewnym bardzo dobrym basic idea: Robisz muzykę dla fanów. Jeśli jest ktoś, kto chce aby ta płyta powstała, będzie gotów zapłacić za nią już, zanim weźmie ją do ręki. Zarazem zmusza to słuchaczy do tego, aby uzmysłowili sobie, że muzyka nie jest po prostu duchem, pustym produktem, który zjawia się magicznie, tak po prostu w playlistach Deezer’a. Bo zanim ukaże się, ktoś musi ją wyprodukować i musi mieć na to środki -za muzyką stoją realni ludzie, którzy wkładają w nią swoja prace, swoje życie i energię, dlatego musi ją wartościować, i etycznie patrząc, nie może po prostu ładować jej za darmo. Korporacje medialne, które wchłonęły wcześniejszy przemysł muzyczny, nas i naszą całą konsumpcję technologii i mediów, doprowadziły do utraty tej etycznej i osobistej wyobraźni i relacji słuchacza do muzyki. On nikogo już nie widzi za produktem. Nikt dla niego nic nie znaczy, nikomu nie ufa w tych anonimowych korporacjach, które wypluwają mp3 jedna za drugą na assembly line, jakby to były orzeszki. Crowdfunding regeneruje tą relację: zawiera kontrakt zaufania między artystą i słuchaczem – bez agentów, marketingowców i „złych, chciwych ludzi”, którzy zwykle stoją miedzy nimi. Słuchacz staje się częścią powstawania muzyki, daje coś od siebie, aby mogła powstać, bo mu na niej zależy, a artysta odwdzięcza się pięknym, osobistym albumem, którego fan sobie zażyczył. Wszyscy się zbliżają i czują się odpowiedzialni. Często sięgają po crowdfunding artyści, którzy kiedyś byli „big”, ale już nie posiadają kontraktu z majorsem i w których karierę aktualnie nikt w biurach nie wierzy, mino, że nadal maja duży fanbase. Mogą pokazać, że chce sie ich słuchać i mogą pracować dalej bez niczyjej łaski. Podobnie z tymi, którzy mają za sobą silny fanbase, ale z pewnych powodów są przez media i korporacje „tłumieni”. Jeśli publiczność chce słyszeć artystę, to projekt się sfinansuje. A jeśli nie, to dobrze że nie włożył w niego pieniędzy i czasu. To brutalny, ale bardzo fair, przejrzysty i łatwy do zrozumienia market control. Jedyna dobra forma darwinistycznej konkurencji. Gdyby cały showbusiness muzyczny był na niej zbudowany, jeszcze by istniał i prosperował jak w latach 90tych. (śmiech)
Jesteś fanką Madonny? W kilku fragmentach nowego albumu można znaleźć inspiracje jej twórczością...
Haha Naprawdę? W których? (śmiech) Wybacz, ale to skojarzenie to raczej produkt Twojej słodkiej wyobraźni – bo niestety nie mojej. (a chociażby w Graduation :) - przyp. red.) Są inspiracje aktualną polityką, telewizją, są muzyczne inspiracje Sly and The Family Stone, Buraka Som Sistema, Public Enemy, The Joshua Tree U2 nawet MC5, dancehall’em czy nawet Queen. Ale Madonna to w ogóle nie moje pole. Chociaż lubię rzeczy, które robił dla niej Fincher na początku 90 - tych- światło i zabawę kinem lat 30 tych. Ogólnie lubię zdjęcia Finchera i obsesje lampami, ale to już inny temat dla maniaków filmów. (śmiech)
Jedną z bohaterek płyty jest pakistańska noblistka Malala Yousafzai. Co najbardziej zafascynowało Cię w tej postaci?
To, jaka wielka odwagę, siłę przebicia i „bezczelny” brak strachu mają dziewczynki w jej wieku żyjące w takich właśnie krajach. Ze świecą można szukać w naszym tak wolnym i pełnym możliwości Zachodzie nawet dorosłych o takiej odwadze i sile jak Malala, aby się wyłamać, przeciwstawić i obstawać przy swoim. W Pakistanie dziewczynki w wieku 14 lat nauczyły się same dla siebie walczyć o prawo do edukacji i wyboru życiowego- aby iść do szkoły zamiast brać ślub jako 11-latka, nie bojąc się ani patriarchalizmu i faszyzmu Talibów, ani ich przemocy i broni. W Indiach w tym samym wieku dziewczyny uczą się samoobrony, aby dalej móc chodzić do szkoły i pracy i bronic się przeciwko coraz bardziej brutalnym gwałtom, popieranym przez lokalnych polityków. U Malali najbardziej zafascynowało mnie, że nie jest ona bohaterka typu Matka Teresa, nie jest w ogóle jak młoda dziewczyna, która kojarzy się z kulturą islamską: posłuszną, cichą, subtelną, grzeczną, w białym pokryciu świętej, pokornej kobiety. Malala to islamska bad girl – której bronią nie są bomby i karabiny, lecz słowa i postawa. Nosi swoje chustki, często w jaskrawych kolorach, jak zbroje, i przemawia milo głosem i słowami, które są twarde jak stal, pewne siebie, wręcz niepokorne. Użyłam jej strojów na okładce i w teledysku do Geek Power, i chętnie użyłabym oryginalnego głosu - niestety nie dało się - bo uwielbiam jej pakistański akcent, słodki głos i niepokorny sposób mówienia. Mówi otwarcie, że chodzi do brytyjskiej szkoły aby wzmocnić się, by kiedyś wrócić do Pakistanu i stać się premierem. To badass-geek girl z rękami pomalowanymi henną w formułki matematyczne, która konkurowała z koleżankami o najlepsze wyniki. Kto by nawet dziesięć lat temu pomyślał, że w krajach islamskich dziewczynki będą marzyć o tym, by być kiedyś premierem? Dla Talibów w Pakistanie, Afganistanie czy nawet innych Islamistów ta nastolatka – której nawet strzał w głowę nie mógł uciszyć- musi być nie lada strzałem prosto w patriarchalny łeb. Malala nie tylko jest pop-ikoną, ale symbolem nowego rodzaju żeńskości i emancypacji pokrzywdzonych i bezbronnych dzieci. Jej cała postać mówi: Nie jesteśmy już bezbronne. Jesteśmy może małe i młode, ale Wasza przemoc już nas nie straszy i wiemy jak się bronić. Malala wie, ze IS się myli. Nie bronią możesz ugrać swoje, tylko wykształceniem i polityczną władzą.
W wywiadach mówisz, że bodźcem do sięgnięcia po gitarę basową był kawałek „Come Together” Beatlesów, wśród ulubionych basistów wymieniasz Jacka Bruce'a. Kto odkrył dla Ciebie rockową klasykę, gdy byłaś nastolatką? Ominął Cię okres wieszania plakatów boysbandów na ścianach pokoju? ;)
Tak, takie okresy w ogóle mnie ominęły. Nienawidziłam z całego serca najpierw Take That, a potem z podobną pasją Boyzone, Backstreet Boys i N’Sync. To było dla mnie tak strasznie maślane i cheesy, że źle mi się robiło na samą myśl o tym, czym dziewczyny w klasie mnie katowały. Nie wspominam już o momencie kiedy dręczono mnie posterami Leo DiCaprio i My Heart Will Go On. Holy shit. U mnie w domu mało słuchało się muzyki, więc rodzice mi nic nie narzucali. A ja sama zaczęłam się jako dzieciak interesować najpierw R’n’B i HipHop’em - jako dzieciak lubilam En Vogue, girlbands jak SWV, Dr Dre i Tupac’a Shakur - Boże do dzisiaj uwielbiam głos Dr.’a Dre, kojarzy mi się z czymś bliskim i z dzieciństwem, a potem coraz bardziej wciągnęła mnie muzyka o której czytałam w Rolling Stone’ie. Wychowywałam się w miasteczku „średniowiecznym” w Schwarzwaldzie, gdzie był jeden jedyny sklep z CD na drugim piętrze drogerii Müller. Natomiast w kioskach u nas obok Bravo była „poważna” prasa muzyczna, niemiecki Rolling Stone i Musikexpress. Gdy miałam 12 lat, poczułam pewnego dnia, że chyba z Bravo wyrosłam, bo sięgnęłam po czasopismo obok. Nagle przeczytałam o zespołach, o których w życiu nie słyszałam. Pewnego miesiąca był temat „najlepsze albumy lat 60 tych, 70 tych itd”. Zaczęłam chodzić do Müller’a i wybierać opisane albumy, słuchając ich w sklepie na słuchawkach, między przechodzącymi ludźmi którzy kupowali podpaski i żel do demakijażu, zakochałam się w Velvet Underground & Nico. Potem Horses, The Queen Is Dead, Hounds Of Love. Zaczęłam kupować oraz wypożyczać z naszej miejskiej biblioteki CD. Moje pierwsze Abbey Road było kopią CD z biblioteki w Villingen - do dzisiaj je pamiętam.
Przez kilka lat mieszkałaś w Berlinie – mieście, w którym powstało „parę” ważnych dla rocka płyt. Na ile Berlin stał się dla Ciebie inspiracją, by tworzyć własną sztukę?
Powiem szczerze, Berlin, Bowie i ten caly stuff to ogólnie nie moja bajka. Wylądowałam w nim przez studia. (śmiech) chyba jak większość ludzi dzisiaj. Jestem estetką, która kocha elegancję i „dobry francuski gust” i w modzie i w muzyce. Dla mnie dzisiejszy Berlin to jakiś brudny, dziwaczny stwór w złych vintage-butach którego mam ochotę zabrać do Diora na makeover. (śmiech). Moje serce bije dla Nowego Jorku. Zawsze tak było i będzie. Ponieważ po prostu kocham tak wiele rzeczy które tam się urodziły. Chociaż okres studiów i kultura starego Berlina lat 30tych o której się wtedy uczyłam, wszystko to co przez ten okres wchłaniałam, i pozytywnego i negatywnego, na pewno miało na mnie wpływ. Metropolis, Murnau, Dietrich, architektura i dziwaczność, wręcz perwersyjność tego miasta miały wpływ na Hologram i całe The Name Of This Girl Is.
Kilka lat temu z rozbrajającą szczerością przyznałaś, że nie kojarzysz nazwiska Wojewódzki, a Rojek mylił Ci się z Soyką. Dziś jesteś lepiej zorientowana w realiach polskiego showbusinessu?
Nie. Wychowałam się w kraju, w którym te nazwiska są zupełnie nieznane, nie oglądałam nigdy polskiej telewizji. Ludzie musza przecież jakoś mieć na tyle wyobraźni i zauważyć - np.będąc w podróży, że rodzime gwiazdy poza granicami krajów nie istnieją i odwrotnie. Gdy mówi się dobrze po polsku, jak to jest w moim przypadku, ludzie o tej kwestii łatwo zapominają i są mało tolerancyjni. Ja w końcu też przyjeżdżając do Polski nie dziwie się, że nikt nie zna Deichkind, a są teraz - „na topie” i robią fajne rzeczy. (śmiech) Interesuje się tym, co mnie kreci, nieważne z jakiego kraju. Natomiast nie edukuję się na siłę w czymś, przez sam fakt ze gdzieś przebywam, jak turyści z aparatem w krótkich gatkach, którzy muszą „zaliczyć” Louvre, mimo że ledwo wiedzą co to Realism (śmiech). Szanuję wszystkich artystów, ale nie daję sobie presji, aby „poznawać polską kulturę” bo się tu urodziłam. To byłoby zwyczajnie ksenofobiczne.
Jak odnajdujesz się w Polsce po latach życia w Niemczech?
Ojjj„po latach” to tak fajnie dramatycznie powiedziane. Brzmi jakbym emigrowała albo pojechała na wygnanie (śmiech) Prawda jest taka, że nie miałam z Polską wiele wspólnego od czasu gdy skończyłam 6 lat, oprócz mamy. Raczej jestem niemieckim dzieciakiem pochodzącym z Polski, z polską mamą i niemieckim tatą. Takie dzieci, jak wiem także od innych, nigdy nigdzie się do końca nie odnajdują. My po prostu jesteśmy inni, nie należymy do żadnego miejsca. W Niemczech zawsze czułam się „inna”, i w Polsce czuję się jak kosmita. Tak to jest, gdy się zostaje bardzo wcześnie wyrwanym z hermetycznie zamkniętej kultury. Kultura i wychowanie mają gigantyczny wpływ na zachowanie ludzi. Znam Koreańczyków w Berlinie, którzy zachowują się jak „typowi Niemcy” i maja te same problemy socjalne. A ja po prostu jestem dzieckiem multikulti, dzieciakiem świata, który dużo podróżował i w hotelach czuje się jak w domu.
Odważysz się kiedyś zaśpiewać po polsku?
Już się odważyłam. Parę dni temu na ESK Wroclaw. Śpiewałam piosenkę „Architektura”, napisaną przez kompozytorów na ten event, po polsku, niemiecku i po łacinie. Bardzo długo się przygotowywałam do polskiego i nigdy nie byłam tak nerwowa przed występem. Zwykle nie mam tremy, ale tym razem miałam. Udało się bez błędu i poplątania wyrazów, ale ciężko nad tym pracowałam. I do końca, muszę przyznać, że po niemiecku czułam się zdecydowanie bardziej easy (śmiech). Polski jest w muzyce straaasznie trudnym, skomplikowanym gramatycznie i fonetycznie jezykiem - polski i francuski. Niemiecki i łacina to barszcz.
Sama tworzysz swoje sceniczne kreacje. Masz już gotowe rozwiązania na oprawę koncertów promujących „Strangeliw”?
Pomału mamy już kostiumy i koncept, a z każdym występem i teledyskiem look albumu bardziej się w konkretach otwiera. Jest dużo neonowej limonki i sporty meets couture.
Dziękuję za rozmowę.