Żywiołowe dźwięki i niebanalne teksty – to znaki rozpoznawcze wrocławskiego zespołu Neony, który wydał niedawno swój drugi krążek „Uniform”. Muzycy specjalnie dla portalu Wyspa.fm opowiedzieli właśnie o nim, swojej muzycznej drodze, życiu w wielkim mieście i polskim światku muzycznym.
Jak przebiegały prace nad waszym drugim albumem „Uniform” i gdzie ta płyta była nagrywana?
Dawid Zając: Zacznijmy od tego, że pierwszą płytę nagraliśmy w 2011 roku, więc mieliśmy dość długą przerwę. Przez ten czas powstały kompozycje, którego nie wykorzystaliśmy na płycie „Uniform”, a wynikało to z roszad w naszym składzie. Graliśmy do tej pory jako kwartet, teraz ten skład zredukował się do trzech osób, w związku z tym postanowiliśmy zupełnie świeżo podejść do tematu i w tamtym roku w lipcu zaczęliśmy myśleć o nowym materiale i postanowiliśmy wyjechać w góry na tzw. kampus kompozytorski. Zabraliśmy ze sobą Endy’ego Ydena, naszego kolegę debiutanta z Wrocławia, który towarzyszył nam na instrumentach klawiszowych. Tam powstała część materiału, część była już wcześniej przygotowana we Wrocławiu, także krążek powstał w dość krótkim czasie. Wymyśliliśmy sobie, że zrealizujemy te utwory z grupą, która robi Scenę Otwartą, czyli Leszkiem Biolikiem, Andrzejem Rajskim i Marcinem Gajko. Mieliśmy zaufanie do tych ludzi, bo już gdzieś słyszeliśmy ich dokonania, a poza tym Marcin Gajko robił jedne z najciekawszych rzeczy fonograficznych, które się ostatnio pojawiały, mianowicie miksował albumy Brodki, Meli Koteluk, ostatnią płytę Artura Rojka, zatem to był istotny czynnik w podjęciu decyzji, z kim będziemy pracować na tym drugim krążkiem. Praca nad rejestracją tych kawałków wyglądała tak, że nasza sekcja, czyli Boro i Garbo nagrali to wszystko na żywo, ja dogrywałem później gitary i instrumenty klawiszowe. W międzyczasie graliśmy w trasie jako suport zespołu happysad, więc troszeczkę te nagrania się przeciągały. Pierwotny plan był taki, żeby ta płyta ukazała się we wrześniu tamtego roku, ale tak się stało, że podpisaliśmy kontrakt z Sony Music i to wszystko dopiero teraz się poukładało.
Skąd się wziął pomysł na tytuł i okładkę krążka?
D.Z.: Tytuł albumu to jeden z utworów na płycie. Większość tekstów opowiada o uniformizacji życia. O tym, że większość młodych ludzi wygląda tak samo, myślą w taki sam sposób i to jest właśnie opis współczesnego podejścia do życia - braku indywidualnego myślenia.
„Uniform” jest wypełniony przestrzenią, czystą energią i żywiołowym, gitarowym graniem. Po przesłuchaniu go można stwierdzić, że jesteście raczej pozytywnymi ludźmi.
D.Z.: Tytuł albumu to jeden z utworów na płycie. Większość tekstów opowiada o uniformizacji życia. O tym, że większość młodych ludzi wygląda tak samo, myślą w taki sam sposób i to jest właśnie opis współczesnego podejścia do życia - braku indywidualnego myślenia.
Grzegorz Sawa-Borysławski: Pomysł na okładkę pojawił się już wcześniej, mianowicie chcieliśmy, aby to była jakaś postać. Propozycji było bardzo dużo, ale żadna w stu procentach się nam nie podobała. W pewnym momencie zaskoczyło, że znajoma artystka ma prace, utrzymane właśnie w takim klimacie. Gdy zobaczyliśmy zdjęcie postaci, które pojawiła się na okładce od razu wiedzieliśmy, że mamy to i już niczego nie chcieliśmy zmieniać. Uznaliśmy, że najbardziej oddaje charakter tego, co ten album zawiera i pasuje do tytułu.
Wasza muzyka nie pozwala ani przez chwilę myśleć, że jesteście starzy. Wręcz przeciwnie, pełna jest młodzieżowej energii, ale daleko wam też do romantyków i melancholików.
D.Z.: Na pewno jest pozytywna energia, natomiast utwory na tej płycie nierzadko opowiadają o czymś. Z pewnością jest to przyswajalne, może nawet niekiedy popowe granie, ale jednak dbamy o tę higienę, chcemy opowiadać jakieś konkretne historie i ta treść jest dla nas bardzo ważna.
W jakim kierunku chcielibyście, aby teraz zmierzała wasza droga muzyczna?
D.Z.: Myślę, że to zmierza bardziej ku rozmowie o trzeciej płycie. Już poszliśmy w jakimś kierunku, przez to, że ta muzyka na pewno stała się bardziej przejrzysta. Nie jest już taka superbrudna. Drapieżna może ta pierwsza płyta nie była, ale była na pewno brudna, garażowa i łobuzerska. My się też starzejemy, zyskujemy jakieś nowe doświadczenia i trochę też próbujemy nowych rzeczy z muzyką i ten eksperyment w przypadku „Uniformu” chyba się udał. Nie jest powiedziane, że tego trzeciego krążka nie nagramy na żywo i nie powrócimy do tego surowego, garażowego grania, ale na razie się nad tym nie zastanawiamy. Był taki pomysł na ten album i fajnie, że udało nam się go zrealizować. Ludzie, z którymi współpracowaliśmy przy tej płycie podeszli do tego poważnie i są to osoby, które robią świetne rzeczy i naprawdę jesteśmy zadowoleni z końcowego efektu.
Jak opisalibyście ten okres w waszej działalności od wydania debiutanckiego krążka do momentu, gdy właśnie pokazujecie światu swoje drugie dziecko? Jak wygląda proces tworzenia, gdy teraz działacie jako trio?
D.Z.: To była ciężka droga, bo musieliśmy sobie radzić ze wszystkim sami, od promocji i organizacji koncertów po starania, aby ciągle pojawiało się coś nowego w mediach społecznościowych. Teraz, gdy podpisaliśmy kontrakt z dużą wytwórnią mamy ten komfort, że część obowiązków organizacyjnych z nas spada i możemy zająć się tylko muzyką i mam nadzieję, że odczujemy to jeszcze bardziej w przypadku trzeciej płyty. Na pewno nie było nam łatwo. Mieliśmy jakieś okresy załamania, bo był taki czas, gdy nie działo się kompletnie nic i trochę kombinowaliśmy, np. graliśmy z sekcją dętą i w pewnym momencie było siedem osób w zespole. Zagraliśmy kilka koncertów właśnie z chłopakami z Naczyń Połączonych i próbowaliśmy różnych rzeczy, abyśmy byli gdzieś tam cały czas obecni i żeby ludzie o nas nie zapomnieli. W pewnej chwili musieliśmy się zdecydować, czy robimy to na sto procent, bo moglibyśmy się obudzić za dwa lata i dalej odgrzewalibyśmy kotleta, który nazywa się „Niewolnicy weekendu”. Trzeba było postawić wszystko na jedną kartę, a nie mieliśmy pieniędzy na to, aby tę płytę nagrać. Postanowiliśmy je pożyczyć i zaryzykować. Wydaje mi się, że to się opłaciło. Cały czas mamy pomysł na siebie i było warto, bo dzisiaj jesteśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Wyszła płyta, są perspektywy, jesienią planujemy trasę i jesteśmy bardzo ciekawi, jak ten drugi krążek zostanie odebrany przez publiczność. Do tej pory spotkaliśmy się z naprawdę pozytywnym odzewem, jeśli chodzi o singiel „Legalna Moskwa”.
Jakie macie plany na przyszłość? Czy ta jesienna trasa właśnie będzie organizowana z przytupem, po największych klubach w Polsce?
D.Z.: Dla nas trasa jest rzeczą priorytetową i chcielibyśmy pojechać do tych miast, w których graliśmy razem z zespołem happysad i nie tylko, oczywiście. Natomiast dużo zależy od organizacji, od wytwórni, bo już wiemy, że ruchy w tym kierunku są wykonywane. Trochę się tego boimy, bo to już będą nasze koncerty, nie będziemy nikogo supportować. Pojedziemy sami, nie wiemy, ile osób przyjdzie. Mamy jednak nadzieję, że ludzie nas dobrze zapamiętali po występach z happysedem i ta nowa płyta dotrze do jak największej grupy osób i jednak będą oni przychodzić na nasze koncerty. Na razie to jest jedna, wielka niewiadoma, a granie na żywo jest dla nas najważniejsze, dlatego pokładamy w tej trasie duże nadzieje.
Jak wspominacie wspólną trasę z zespołem happysad?
D.Z.: Zacznijmy od tego, że gdy u nich w trasie pojawiały się jakieś zaproszone zespoły, to podczas koncertów były może nie wygwizdywane, ale przyjmowane dość chłodno, więc baliśmy się, jak to będzie. Ale reakcja publiczności była znakomita, ludzie fajnie się bawili, w niektórych miastach ruszali się już od pierwszego kawałka i nie mieliśmy złego odbioru, negatywnych komentarzy czy krzyczenia „happysad” podczas naszych piosenek. Trasa wyszła lepiej niż się spodziewaliśmy, tak samo, jak współpraca z happysadem jako z ludźmi. Jest to przesympatyczna ekipa, nie widać po nich, że są gwiazdami. Są to normalni ludzie, tacy jak ja, ty czy każdy inny człowiek i można o wszystkim z nimi porozmawiać.
Na pewno macie w branży muzycznej jakichś zaprzyjaźnionych wykonawców, a jak to jest w przypadku tych starszych artystów? Są oni chętni, aby służyć dobrą radą tym mniej doświadczonym czy jednak panuje ostra konkurencja?
Tomasz Garbera: Są różni ludzie. To, że ktoś jest akurat muzykiem jest rzeczą drugoplanową. Jeżeli ktoś jest fajnym człowiekiem, to służy ci radą i pomaga, a jeśli jest muzykiem, to pomaga ci w sposób muzyczny. Natomiast ktoś, kto jest człowiekiem złym nie pomaga ci, a wręcz przeciwnie. Zwykle jednak artyści są ludźmi pozytywnymi, chętnie wymieniają się swoimi uwagami i starają się żyć w zgodzie z innymi. Branża muzyczna to przepiękni ludzie, służą zawsze pomocą, nie krytykują cię, mało tego, są w stanie pożyczać pieniądze, a co lepsze, często o tym fakcie zupełnie zapominają. (śmiech)
W tekstach swoich utworów doszukiwacie się tego pomysłu na życie, patentu, jak przeżyć dorosłość. Muzyka wydaje się idealnym sposobem, bo możecie robić to, co kochacie, ale jak to wygląda od strony finansowej? Da się przeżyć za pieniądze zarobione poprzez muzyczną działalność?
D.Z.: Odpowiemy krótko – nie. Nie jesteśmy jeszcze na takim etapie, żeby z tego żyć, ale mamy nadzieję, że to się w przyszłości zmieni. Chcielibyśmy zajmować się tylko Neonami, bo to sprawia nam największą przyjemność, ale każdy z nas musi robić coś jeszcze na boku, bo trzeba mieć za co płacić rachunki.
Są to zajęcia związane z działalnością muzyczno-artystyczną czy jednak zupełnie z innej beczki?
D.Z.: W przypadku kolegów tak, natomiast w moim nie, bo jestem copywriterem w agencji reklamowej.
T.G.: Ja żyję z tworzenia muzyki, a że wymagania mam niewielkie, także żyje mi się pięknie, a jak już wspominałem wcześniej, moi koledzy-muzycy chętnie pożyczają mi pieniądze. (śmiech) Nie jest łatwo, ale da się. Ja póki jeszcze mogę, zajmuję się tym, że gram na różnych instrumentach, najczęściej perkusyjnych.
G. S-B.: Ja zajmuję się chałupniczą produkcją płyt winylowych i masteringiem.
Czy „Pani Zuo” miała jakiś pierwowzór? Rockowi faceci lubią rockowe dziewczyny?
D.Z.: „Pani Zuo” stanowiła obraz bardziej młodych ludzi w tamtym okresie, kiedy ten tekst pisałem niż konkretnej osoby, chociaż była taka osoba. Myślę, że rock’n’roll to nie jest tylko skórzana kurtka i kolczyk w nosie, bo po prostu ma się go gdzieś w środku albo nie i to bardzo łatwo się okazuje.
Motywy miejskie przewijają się w waszej twórczości, szczególnie w tekstach. Wrocław mocno was inspiruje i ewidentnie czujecie jego rytm.
D.Z.: Myślę, że nasz rytm życia bardzo wiąże się z Wrocławiem. Z miastem nocą w ogóle, stąd te Neony właśnie. To miasto nas po prostu inspiruje.
Miasto miastem, ale co z mieszkającymi w nim ludźmi? Czy teraz nie dzieje się tak, że każdy w tygodniu zajęty jest pracą albo studiami, a w weekendy mocno imprezuje, zatracając chęć sięgnięcia po jakąś kulturę wyższą i nie przejawiając empatii względem drugiego człowieka?
D.Z.: Chyba nie ma sensu winić za to ludzi. Rozumiem, że nie mają czasu i faktycznie weekend jest tym momentem, kiedy mogą oderwać się od codziennych obowiązków. Natomiast dla kogoś, kto chce czerpać z kultury wyższej nie ma żadnej przeszkody, to jest kwestia jedynie podejścia, nastawienia, charakteru i tego, czy faktycznie potrzebujesz tego typu rozrywki czy wystarczy ci po prostu pójść w piątek na wódkę. To jest kwestia bardziej indywidualna, ale mimo wszystko to jednak jest znak czasów. Żyjemy szybko, robimy dużo rzeczy, ciągle się rozwijamy i czegoś uczymy, co jest bardzo dobre, jednak trzeba też znaleźć czas na chwilę oddechu.
Cofnijmy się do samych początków waszej działalności. Wygraliście konkurs młodych talentów na festiwalu w Jarocinie w 2010 r., a jest on uważany za jeden z najważniejszych, o ile nie najważniejszy festiwal rockowy w historii w Polsce.
D.Z.: Jest to na pewno festiwal z historią i pod tym względem jest może najważniejszy, bo był pierwszy i jest nasz, rodzimy, ale też sama wygrana w Jarocinie nie przyniosła nam jakiegoś sukcesu, a taką osobistą satysfakcję i power do dalszego działania. Natomiast graliśmy też na Open’erze i ten występ również świetnie wspominamy.
Jeśli chodzi o publiczność i klimat to na którym festiwalu grało wam się lepiej? Czy jednak nie można tego porównać?
D.Z.: Szczerze mówiąc, to nie wiem, gdzie grało nam się lepiej. W Jarocinie startowaliśmy w konkursie i rok później graliśmy dwa koncerty – otwieraliśmy dużą scenę i graliśmy pełny koncert w nocy na małej i wspominamy to bardzo fajnie. Natomiast Open’er to zupełnie inna historia, ale też bardzo ważna dla zespołu, bo przyjemnie jest się pochwalić, że grało się na największym festiwalu w Polsce. Żałujemy bardzo, że w tym roku nie udało nam się tam zagrać.
Co jest lepsze dla młodego zespołu: wystąpić np. w konkursie młodych na festiwalu w Jarocinie, pokazać się przed dużą publicznością, zagrać na żywo, czy jednak skorzystać z bardziej nowoczesnych narzędzi, jak youtube, portale społecznościowe, programy telewizyjne typu talent show? Macie doświadczenie, bo braliście udział także w Must Be The Music. Tylko muzyka.
D. Z.: Wszystko jest tak samo ważne. Trzeba zarówno grać na żywo i korzystać z internetu, bo inaczej się nie da.
T.G.: Artyści chcą się wypromować przez te programy talent show. Jeżeli rzeczywiście są artystami, to im się to udaje, ale jeżeli nie, to funkcjonują na rynku przez rok, góra dwa lata i znikają. Wszystko zależy więc od ciebie jako artysty. Jeśli chcesz nim być, to musisz korzystać ze wszystkich udogodnień, jakie oferuje życie: internet, ale też reakcja i współistnienie z innymi osobami, czyli koncerty. Jeżeli ma się coś do powiedzenia, trzeba robić wszystko, aby trafić do odbiorców.
Dziękuję za rozmowę