Lari Lu: "Kocham to co robię"

Lari Lu: "Kocham to co robię"

"Pod tym tajemniczo brzmiącym pseudonimem ukrywa się Anna Józefina Lubieniecka – wokalistka, która od paru ładnych lat próbuje swoich sił w muzycznym biznesie. „11” zrywa ze swoją dotychczasową przeszłością i prezentuje dość zaskakujące oblicze...".

--> Przeczytaj naszą recenzję albumu "11"

Z artystką rozmawiał Robert Dłucik:

Lari Lu brzmi tajemniczo, jak postać z baśni lub powieści fantasy... Jak z Anny Józefiny Lubienieckiej narodziła się Lari Lu?

Lari Lu jest po prostu pseudonimem artystycznym. Dla jednych zwykłym dla drugich niezwykłym. Może nie z powieści, ale na pewno jest postacią z tej płyty, a na niej śpiewam o smokach, ziemi i drzewach, miłości i niemiłości, o bezdomnych w konfetti i serpentynach i pewnej białej nocy, na przykład. Lari Lu wzięła się od imienia Laria, co znaczy jasna. Każdy ma w sobie jakieś mroki, pomyślałam, że trochę światła może coś mi rozjaśni. 

„11” pokazuje Twoje zupełnie inne oblicze muzyczne. Kiedy zaczęła się u Ciebie fascynacja elektronicznymi brzmieniami?

Fascynuję się elektronicznymi brzmieniami odkąd tylko pamiętam, odkąd istnieje Lamb, Massive Attack, Portishead i Bjork. Teraz już się chyba takiej terminologii nie używa, ale ja zawsze chciałam być trip hop’owa (śmiech). Czułam się trochę nieszczęśliwa śpiewając muzykę, której nie słucham. Zawsze byłam publicznością Opener’a. Pamiętam jak kiedyś poleciałam, sama, do Londynu na koncert Massive Attack, bo musiałam ich w końcu zobaczyć na żywo i to było to. Oczywiście nie dam się teraz zaszufladkować, bo może kiedyś elektroniczna Lari Lu będzie występować z ukulele i banjo, ale w pewnym momencie trzeba było podjąć decyzje, trzeba było wybrać swoją drogę, a to jest właśnie moje oblicze muzyczne. Czyli we mnie tak naprawdę nic się nie zmieniło i zmieniło się wszystko.

We wkładce płyty pojawiają się dwa znane nazwiska. Roberta Amiriana nazywasz „wulkanem energii”. Na czym dokładnie polegał jego wkład w „11”?

Z moim producentem Random Trip’em przyszliśmy z materiałem do Roberta, bo brakowało mi tego ogniwa. Iskry, której potrzebowałam żeby wystrzelić. Robert doglądał moich tekstów, pomógł nam w aranżach, był takim trochę ojcem 11. Co do ojców, we wkładce płyty wspominam także o Marcinie Pchałku. Bardzo ciekawa postać swoją drogą, niemniej ważna od innych. Poznaliśmy się przy współpracy w jego projekcie jazzowym United States of Beta. To dzięki pracy tego człowieka,  obudziły się we mnie dobre instynkty tworzenia, dyscypliny i organizacji. Bardzo mi pomógł. To był dobry czas. Odpowiedni ludzie, w odpowiednim miejscu. Kiedy patrzę teraz na to wszystko z pewnej, zdrowej już odległości i dystansu, powinnam być szczęśliwą osobą. Na mojej drodze pojawiają się niesamowici ludzie. 

Druga osoba to Jacek Szymkiewicz, kojarzony dotąd z zupełnie innymi klimatami muzycznymi. Jak udało Ci się przekonać go do współpracy?

To między nami po prostu wybuchło.

Bycie wokalistką Varius Manx oznaczało stabilizację, solowa kariera to rzucanie się na głęboką wodę. Lubisz ryzyko?

Tak, to był bardzo odważny krok, ale postanowiłam zaryzykować, bo wygrać miałam siebie. Co można zrobić jeśli nie to co się czuje? Kiedy czytam biografie innych artystów, wielu z nich rzuca się na głęboką wodę. Może innej drogi nie ma. Jeśli liczysz się ze wszystkimi, uważaj, bo zapominasz o sobie. W moich rękach był wtedy ten zespół, ich 20lecie, reaktywacja po trudnym rozstaniu, a ja nagle odchodzę… Ale Robert chyba już mi to wybaczył. Uwielbiamy się. Tak, ja po prostu robię to co chcę, to co czuję. 

Kiedy w radiu słyszysz dziś „Eli Lama Sabachtani” Wilków to... ?

To zdarzyło się raz, w jakimś hotelu. Lokalna stacja. Puścili „Eli Lama Sabachtani” w moim wykonaniu. Podgłośniłam trochę i uśmiechnęłam się.

Kto był Twoją największą inspiracją, kiedy zaczynałaś przygodę ze śpiewaniem, a kogo wskazałabyś dzisiaj?

Kiedy zaczynałam na festiwalach piosenki dziecięcej i młodzieżowej chyba każda dziewczynka chciała być jak Edyta Górniak i Natalia Kukulska. Potem przyszedł czas na Bjork i Kasię Nosowską. Ale na szczęście udało mi się znaleźć siebie. Lari Lu. 

W tym roku mija dokładnie dziesięć lat od  Twojego pierwszego udziału w „Szansie na sukces” i zwycięstwa w jednym z odcinków. Jak z perspektywy dekady patrzysz na swoją karierę w showbusinessie? Coś byś zmieniła, gdyby dało się cofnąć czas?

Nie mam kariery w showbiznesie. Na swój skromny dorobek artystyczny patrzę z nadzieją, że wciąż wszystko jest przede mną. Ja chyba jestem bardzo obok. Nawet nie czytam tych kobiecych pism, nie wchodzę na plotkarskie portale, nie oglądam telewizji. Interesuje mnie muzyka. Dzisiaj czuję jakbym zaczynała wszystko od początku. Jak jakaś czysta karta się czuję. 

Od premiery „11” minęło już trochę czasu. Masz już pomysły utworów na drugi album Lari Lu?

Co prawda teraz mamy na tapecie remiksy 11, ale oczywiście pomysły na drugą płytę już się rodzą. Zaczynam zbierać nowe skarby, żeby mieć się czym dzielić. Kocham to co robię. 

Komentarze: